niedziela, 27 listopada 2016

Przypowieść o słodyczach

Zainspirowałeś mnie kolego Gall! A teraz krótkie wyjaśnienie dla tych, którzy nie czytają komentarzy - "No!". A teraz dłuższe wyjaśnienie, bo może być tak, że krótkie niewiele rozjaśniło - Gall w niezwykle uprzejmy sposób zasugerował, że należałoby w bloga tchnąć nieco ducha moralnego niepokoju, bo owszem - pisanie i czytanie o dupie Maryni (kimkolwiek jest oraz gdziekolwiek przebywa) jest nieprzykre, ale rzędu/rządu dusz (w zależności, kto jak rozumie stwierdzenie "rząd dusz") nie zapewnia.


Niespecjalnie wiem, czy ja się nadaję do rządzenia duszami lub usadzania dusz w rzędy (w zależności...). Kiedyś co prawda próbowałem troszkę zawładnąć tłumem, wszedłem na mównicę (no nie do końca mównicę - ot, stało na środku placu budowy kilka palet, ułożonych w stos) i krzyknąłem charyzmatycznie do robotników: "Pomożecie?!!", a oni odpowiedzieli, że najczęściej "po" już nie mogą i się rozeszli, a jeden został i powiedział, że on może, ale mu się zazwyczaj nie chce i czy mam pożyczyć cukier. Odpowiedziałem, że z kierów mam tylko ósemkę i poszliśmy w swoje strony, nie rozwiązawszy żadnego problemu ludzkości. 

Mimo tego spektakularnego fiaska przywództwa (o którym musieliście czytać, jeżeli tylko prenumerujecie kwartalnik "Baby gołe jak podatek dochodowy", gdzie pozują seksowne modelki, z których zdjęto osiemnaście procent ubrania), od czasu do czasu miewam pewne przemyślenia na temat kondycji człowieka, a człowieka polskiego w szczególności, bo ponoć obecnie to wcale nie jest wszystko jedno. Jako, że przyrzekłem kiedyś (w obecności księdza i lokalnego lidera satanistów, bo lubię jak poinformowane są obie strony), że o polityce tu pisać nie będę, moje przemyślenia będą dotyczyć ogólnej natury... - na tyle ogólnej, że nawet nie wiem jeszcze natury czego. 

Żeby dobrze zrozumieć moje pierwsze przemyślenie, musimy cofnąć się do czasów, kiedy miałem lat około pięciu, w porywach do dziesięciu - zależy jaki sąd by wydawał wyrok. Moja mama w owym lubiła słodycze i oranżadę. Najbardziej z tych rzeczy lubiła, kiedy nie wyżeraliśmy jej z rodzeństwem wszystkich małych przyjemności życia. Tym bardziej, że dostęp do dóbr o podwyższonej zawartości cukru był natenczas ograniczony (czasem był nieograniczony w postaci zacieru, dojrzewającego gdzieś w piwnicznych zakamarkach, ale mama nie gustowała w łakociach, które były dopiero we wstępnej fazie przetworzenia), więc zrozumiała była jej cotygodniowa (po sobotnich zakupach) wojna słodyczowa z własnymi dziećmi. Mama wcale nie była wyrodna - po prostu odrobinę tego tortu chciała uratować dla siebie. Ja byłem natomiast węglowodanowym żołnierzem niezłomnym, który specjalizował się w wyszukiwaniu skrytek. Nie byłem natomiast synem wyrodnym. Jeżeli już znalazłem - nie zjadałem dajmy na to wszystkich żelków. Zostawiałem dwa. Można mi wybaczyć (wiem, że mama mi wybaczyła, choć nie było jej łatwo, ale to matka - zawsze wybaczy), byłem dzieckiem. Nie zdawałem sobie jednak sprawy z długofalowych konsekwencji tych czynów. Dziś bowiem jak mam żelki, to jem dopóki się nie skończą, bo wiem, że jutro mogą mnie uprzedzić dzieci (choć im przecież nie żałuję jakby kto pytał). 

Wyjątkiem od myszkowania po maminych szafkach był czas otrzymywania paczek ze słodyczami z zakładów pracy rodziców przed świętami. Jednakże obie paczki starczały mi na jakieś trzy, cztery dni. Moja siostra, która takie paczki również dostawała, rozdzielała je na okres konsumpcji trwający z miesiąc albo i lepiej. Ja byłem nażarty natychmiast, ale po czterech dniach żyłem już tylko zazdrością i oparami mandarynek z mojej pustej reklamówki.

Do czego zmierzam? Do przemyślenia, że nic mnie chyba w obecnych czasach nie drażni tak, jak widzenie tylko krótkofalowego efektu podejmowanych decyzji. Nieistotne jest, czy chodzi o konsekwencje działań dotyczących pokoju na świecie, czy wybierania ozdób na choinkę. Mamy taką modę, że znamy recepty na każdą możliwą przypadłość, tylko nigdy nie czytamy ulotek dołączonych do opakowania, a w szczególności tych fragmentów o skutkach ubocznych (to metafora jest jakby ktoś się zastanawiał, czy ja tak na poważnie o tabletkach chcę mówić), bo one są przecież tylko uboczne, nie? Nawet jeżeli skutkiem ubocznym złagodzenia kataru, miałoby być odpadnięcie nogi i zmutowanie śledziony w kolorowy długopis z wymiennymi wkładami. To mnie proszę ja Was porusza jak diabli i czasem spać przez to nie mogę. A czasem przez środek na uspokojenie, którego skutkiem ubocznym jest bezsenność - łykam, uspokajam się niemal natychmiast i taki spokojny leżę, nie mogąc zasnąć, i tak mnie to wkurwia...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz