Kiedy kapelan wtoczył się w
okolice statku, można było powiedzieć, że załoga jest kompletna (a Wermut nawet
kompletnie nawalony). Kapitan zrezygnowany patrzył na duchownego, rozmyślając w
międzyczasie jak zabezpieczyć okrętowe zapasy alkoholu, żeby po pierwsze
kapelan ich sam nie osuszył, a po drugie żeby się w nich po pijaku nie utopił.
Wermut wybełkotał tylko, że trzy dni się modlił za szczęśliwą podróż, po czym zwalił się na ziemię, tymczasowo dostając
przydział jako okrętowy balast.
Rypka już wcześniej postanowił, że nie będzie od podstaw uczył swoich ludzi żeglarskiego rzemiosła, bo istniało dość duże prawdopodobieństwo, że wyjście w morze opóźniłoby się o jakieś trzy, cztery… dekady. Uznał, że wystarczy jeden dzień poświęcony na ogólne wskazówki i wytrzeźwienie Kapelana, choć prawdę mówiąc jeszcze nie wiedział, po co Wermut miałby trzeźwieć. W jego pierwotnej koncepcji duchowny miał być motywatorem i utrzymywać morale załogi na poziomie, na którym załoga po przebudzeniu nie przedkłada zabicia kapitana nad poranny posiłek. Póki co jednak patrząc na swojego zapitego team leadera, Kapitan odnosił wrażenie, że morale ludzi będzie zmierzać w kierunku przedkładania porannego klina nad śniadanie.
Jednak mimo przeciwnościom losu i
duchowieństwa, udało mu się pobieżnie wytłumaczyć załodze w jaki sposób statek
funkcjonuje na morzu i dlaczego nie należy sikać do wody w czasie burzy.
Cierpliwie też odpowiadał na dziesiątki pytań typu „Gdzie będziemy parkować w
nocy?”, „Czy aby wilgoć nie będzie wchodzić do kajut?” albo „Czy będą
codziennie świeże warzywa?”.
Po takim dniu Kapitan starał się
nie myśleć o tym, jak duże jest prawdopodobieństwo zatopienia statku w
pierwszych godzinach rejsu. Pocieszał się, że zawsze to lepiej niż po kilku
dniach – te parę godzin da się jeszcze w szalupie wrócić. Rozkazał załodze udać
się na swoje stanowiska, a sam po przeniesieniu mostka kapitańskiego do jego
kajuty, postanowił odpocząć. Nie zdążył dobrze zamknąć oczu, kiedy dobiegł go
znany nam już krzyk „Ziemia! Ziemia!”, po którym w pomieszczeniu Rypki zjawił się
Kapelan.
- Podjąłem decyzję – zaczął Kapitan
– Po pierwsze, ściągnąć mi tego idiotę z bocianiego gniazda i przenieść do
kuchni. Z jednym okiem ma pięćdziesiąt procent szans więcej, że chlapiący
gorący tłuszcz trafi go akurat w oko, którego nie ma. Po drugie, jutro o świcie
wypływamy. Masz wygłosić płomienne kazanie o naszej misji, o Bogu, sam zresztą
wiesz o czym masz mówić, w końcu to ty jesteś od tego specjalistą – z powątpiewaniem
dokończył Rypka.
- Grunt, że mają być
entuzjastycznie nastawieni do nowej przygody – dodał.
- Tak dla usystematyzowania
naszej rozmowy… - intelektualnie rozwinął się Wermut - …Mam wzbudzić zapał i
radość w bandzie półgłówków, którzy będą żeglować nie wiadomo jak długo,
prawdopodobnie do czasu aż się nauczą lub pójdą na dno nie nauczywszy się? W kupie
idiotów, których celem jest Koniec Świata, gdzie z dużym prawdopodobieństwem
czeka na nich jakaś odmiana piekła lub (co jeszcze bardziej prawdopodobne) nie
ma Końca Świata, więc ich celem jest śmierć głodowa, z pragnienia albo z nudów?
W kilkudziesięciu debilach, których celem jest tylko nachlać się porządnie co
dnia? Eee, no może nie osądzajmy ich aż tak surowo… – zagalopował się Kapelan –
W porządku, nie ma sprawy, co to dla mnie… – mruknął - A co później? Rozmnożyć cudownie wołowinę?
Zamienić wodę w dowolny destylat? Uczynić Francozów odważnymi?
- Idź i przygotuj kazanie,
zamiast jęczeć. A raczej zejdź mi z oczu i przygotuj kazanie zamiast jęczeć –
powiedział zniecierpliwiony Kapitan i wymownie spojrzał w kierunku drzwi.
Kapelan wyszedł klnąc pod nosem,
że bez litra to nawet wstępu do takiej głupoty nie wymyśli, a Rypka położył się
z myślą, że ta wyprawa jest jakimś absurdalnym szaleństwem, więc tym bardziej prawdopodobne,
że może się udać. W końcu prawie wszyscy geniusze, wizjonerzy i bohaterowie,
byli uznawani za szaleńców. Nie przyszło mu jednak do głowy, że nie wszyscy
szaleńcy byli geniuszami.
Następnego dnia o świcie cała
załoga zebrała się na kazaniu Kapelana, który wspiął się na wyżyny
krasomówstwa, zarazem próbując wspiąć się na wyżyny przepitej artykulacji.
- Drodzy przyjaciele. W nocy
odwiedził mnie Bóg i powiedział, że trzyma za nas kciuki. A gdy zapytałem czy
nasza wyprawa się uda, odpowiedział mi „Tak. Uda się…” (Kapelan celowo pominął
ton i minę z jaką Bóg mu to powiedział, a raczej jak wyobrażał sobie, że Bóg by
mu to powiedział). Obiecał mi też, że jak będziemy potrzebowali to rozstąpi
przed nami morze… ale góra na trzy, cztery minuty, bo nie ma czasu. Amen!
- To żeś się kurwa wysilił! – pomyślał
Kapitan i zanim dał rozkaz do odcumowania, ochrzcił statek, rozbijając o burtę
butelkę z winem,. Nie wiedział, że w butelce jest tylko woda. Wiedział
natomiast o tym Kapelan…
Statek ociężale odbił od brzegu i
kiwając się nieco zbyt mocno, ku uciesze załogi na pokładzie zaczął sunąć wolno
po tafli wody. Mniej ucieszona była część załogi pod pokładem – przy wiosłach…
Zobacz również:
warte zauważenia:
OdpowiedzUsuń'To żeś się kurwa wysilił! – pomyślał Kapitan i zanim dał rozkaz do odcumowania, ochrzcił statek, rozbijając o burtę butelkę z winem,. Nie wiedział, że w butelce jest tylko woda. Wiedział natomiast o tym Kapelan…'
Nie wysilaj się na krasomówstwo, więcej treści i długości poprosimy!!!