Przygody Kapitana Rypki zwanego Wandalem

Kapitan Rypka zerwał się na równe nogi (co w jego przypadku było jedynie figurą literacką, bo nogi miał proste jak tory na Kilińskiego) i natychmiast stanął na mostku kapitańskim. Pierwszą jego decyzją było przeniesienie mostka do swojej kajuty, bo lubił mieć blisko do roboty. Przyczyną nagłego poruszenia Kapitana był krzyk z bocianiego gniazda (rozważał od jakiegoś czasu przeniesienie również bocianiego gniazda pod pokład, ale intuicyjnie czuł, że mogłoby ono stracić sporo na funkcjonalności po takim zabiegu). 

Wrzask rozległ się ponownie:

- Ziemia! Ziemia!

- No przecież kurwa, że nie Neptun… – powiedział do siebie Rypka, czując się urażonym, że ktoś mu śmie przypominać, na jakiej planecie się znajduje. Zawołał głośno załogę, która na wezwanie odpowiedziała ze statystyczną skutecznością około czterech procent, czyli zjawił się niezawodny kapelan Wermut, którego matka nazwała tak na cześć hobby jego ojca – proboszcza Nerji, który nie chciał się przyznać do syna, bo jak mówił „Przyznam się do jednego, to mi się pół Hiszpanii zleci z dziećmi”. Kapelan Wermut za to dość wcześnie pojął, że nazwisko zobowiązuje, więc rzadko bywał trzeźwy, za to często rzygał, zwalając ten stan na chorobę morską, zaprzeczając jakoby picie słodkiego alkoholu do podstawowego pokarmu na statku, czyli solonej wołowiny, mogło w jakikolwiek sposób wpływać na żołądek.

- Wołałeś Kapitanie, więc stawiam się na rozkaz – powiedział kapelan znudzonym głosem. Jako jedyny na statku miał w kontrakcie płacone od wykonanego polecenia, toteż jako jedyny sumiennie odpowiadał na wezwanie Rypki inaczej niż „(dowolne przekleństwo)! Wołaj sobie, aż zachrypniesz gnido w czapce.”

- Czy możesz mi kretynie powiedzieć, dlaczego ten drugi kretyn się wydziera na górze? – spytał wyraźnie zirytowany Wandal

- Melduję, że Jednooki zauważył ląd – wybełkotał duchowny

- A czy ktoś temu debilowi powiedział, że wypływamy z portu dopiero dziś wieczorem? – powiedział Kapitan zauważając błąd w swoim rozumowaniu, że człowiek z jednym okiem nie przyda mu się do niczego na pokładzie, więc postawi go na gniazdo, bo jak półślepy zobaczy ląd, to będzie oznaczało, że na pewno ten ląd jest blisko.

Żeby zrozumieć nastrój i położnie Kapitana Rypki, musimy go na chwilę pozostawić w zamyśleniu i przenieść się kilka tygodni wstecz do stolicy Ogromnej Demokratycznej Hegemonii Bułgarii. Bułgaria stała się hegemonią dość przypadkowo. Podczas jednej z bitew w nieustannej wojnie o wpływy na kontynencie, poprzedni Hegemon (który wtedy był zaledwie Sołtysem Dość Małej Bułgarii) dał się namówić prostemu kowalowi na to, żeby użyć przeciwko wrogom naostrzonych mieczy. Efekt był powalający. Co prawda w początkowej fazie Bułgarzy stracili sporą część wojska przez przypadkowe autowyrżnięcia, ale kiedy jako tako opanowali władanie śmiercionośną bronią, zostali niezwyciężeni (przynajmniej do czasu, aż inne państwa nie zorientują się, co jest przyczyną takiej skuteczności przeciwników – na razie jednak od kilku lat obowiązującą tezą było przekonanie, że Bułgarzy rzucili magiczne zaklęcie na zwykłe miecze i wszystkie badania szły w kierunku bądź to odkrycia tego zaklęcia, bądź to odkrycia zaklęcia neutralizującego czar Bułgarów).

Pierwszy Hegemon rządził krótko, próbując bowiem rozwijać technologię ostrzonych mieczy, kazał naostrzyć rączkę, którą chwyciwszy z entuzjazmem, poderżnął sobie żyły. Zanim zdążył się zorientować w fatalnym kierunku badań nad bronią, już był z pompą grzebany (Bułgarzy mieli zwyczaj chowania zmarłych z dziwnym przedmiotem – nie wiedzieli jeszcze że to pompa, bo jej zastosowanie odkryto znacznie później).

Jako zapalony reformator, Hegemon pozostawił jednak jako ostatnią wolę projekt, aby następnego Hegemona wybierali spośród jego jedynego syna w głosowaniu wszyscy chętni ludzie na świecie. Stąd kulejąca i dość debilna w swoim charakterze, ale jednak demokracja zapanowała w Bułgarii, a ściślej mówiąc jej owoc, czyli Hegemon Drugi Zdravko Niełysy (albowiem nie był łysy, ale też nie na tyle owłosiony, żeby go nazwać Włochaty). I to właśnie u niego na audiencji stanął pewnego dnia Kapitan Rypka Zwany Wandalem…

Hegemon siedział za stołem audiencyjnym, który tak naprawdę nie był specjalnym meblem przeznaczonym na audiencje – za kilka godzin będzie robił za stół kolacyjny, za kilkanaście stanie się natomiast stołem śniadaniowym. Zdravko był władcą praktycznym i nie lubił się w ciągu dnia specjalnie przemieszczać, toteż komnata w której siedział, zasadniczo odgrywała rolę większości pomieszczeń potrzebnych do codziennych czynności życiowo-władczych.

Dzisiejsze audiencje zdominowały dwie grupy poddanych. Jedni przychodzili zaprotestować przeciwko nowemu rozporządzeniu w sprawie pierwszeństwa owiec nad krowami na wąskiej drodze, ponieważ go nie zrozumieli. Drudzy protestowali przeciwko temu samemu rozporządzeniu, ponieważ je zrozumieli. Hegemon odsyłał z kwitkiem jednych i drugich, bo sam tego rozporządzenia nie widział na oczy. Aż pojawił się on…

- Zrozumiałeś rozporządzenie czy nie? – zapytał machinalnie władca

- Nie wiem, bo nie widziałem go na oczy – odparł Kapitan

- W końcu ktoś, kto w tej sprawie zgadza się ze mną – ucieszył się Hegemon

- Ja jednak nie w sprawie rozporządzenia  - wtrącił Rypka

- Niedobrze… - zamyślił się Zdravko, bo to oznaczało, że będzie musiał zmierzyć się z nowym tematem, na co w tej chwili nie miał najmniejszej ochoty. Jedynym nowym tematem na który miał ochotę, była obiecana mu potrawa z nowej mięsnej krzyżówki sarny z karpiem – udziec o smaku dziczyzny, ale łatwo odchodzący od kości i mięciutki. Nie wiedział jeszcze, że krzyżówka okazała  się niewypałem – twardym, ciężkim do przeżucia mięsem, zajeżdżającym w dodatku mułem (takim rzecznym, muła jako zwierzęcia nie mieszano do tej krzyżówki, bo był wystarczająco skrzyżowany). Wiedział natomiast o tym kucharz, który był w tym momencie już pół dnia drogi od stolicy.

- Jestem Rypka – kapitan wizjoner, a przychodzę do ciebie, bo jesteś władcą mądrym i sprawiedliwym…

Hegemon rozejrzał się po sali z wrażeniem, że jego gość mówi do kogoś innego, bowiem nigdy w życiu nie słyszał o takim panu, co był jednocześnie sprawiedliwy, mądry i jednocześnie żywy. Ten dziwak musiał przyjechać naprawdę z daleka, skoro nie wiedział, że demokracja tyraniczna (bo w tym kierunku ewoluował system polityczny Bułgarii) brzydziła się sprawiedliwością, a mądrość uważała za rzecz dość względną – mądry był władca i mądrzy byli ci, którzy tego nie podważali. Zdravko nie skomentował zatem lizusostwa kapitana, tylko spojrzał na niego z politowaniem czekając na dalszy ciąg.

- Jak pewnie wiesz, panuje powszechne przekonanie, że Ziemia jest kulą i można ją swobodnie opłynąć dookoła. Są nawet tacy, co chełpią się, że tego dokonali. Jakby się jednak temu bliżej przyjrzeć, to żaden z nich nie przedstawił wiarygodnych dowodów, a wręcz ich relacje wzajemnie się wykluczają. Według mnie Ziemia wcale nie jest okrągła, tylko w którymś miejscu po prostu się kończy, a ja chcę być pierwszym, który dotrze na koniec świata i zobaczy, co tam jest, a jeżeli będzie tam coś cennego, to niech stanie się własnością Bułgarii. Potrzebuję panie od ciebie jedynie kilku statków z twojej przewspaniałej floty oraz dzielnej załogi, a także sporej ilości pieniędzy na wyposażenie, prowiant i przepiękne stroje, żeby koniec świata nie pomyślał, że Bułgaria to łachmaniarze.

Władca po raz kolejny rozejrzał się pytająco, szukając wśród doradców potwierdzenia, czy aby na pewno ten człowiek go z kimś nie myli. Nachylił się do jednego z nich, poszeptał chwilę, zadumał się na chwilę i odezwał się do Kapitana:

- Jesteś bardzo zabawnym człowiekiem przybyszu. Lubię wesołych samobójców, smutni samobójcy wprawiają mnie w przygnębienie. Bardzo fajny był ten fragment o flocie, szczególnie że Bułgaria posiada jeden statek, który znaleźliśmy podbijając coś nad morzem. Kazałem go przynieść do kraju i dopiero tam się okazało, że to się utrzymuje na wodzie i można było tym płynąć. Szkoda kilkuset chłopa, którzy z tym maszerowali parę tygodni. Trzymam ten statek tylko po to, żeby mi żadna łajza nie mówiła, że Bułgaria taka potężna, a nawet floty nie ma. Możesz go sobie pożyczyć, tylko nie zepsuj, bo to pewnie drogie. Mam też trochę zagranicznych jeńców, z którymi nie bardzo wiadomo co zrobić, bo w przeciwieństwie do tych, których już powiesiliśmy, ci robią takie smutne oczy, że żal ich zabijać. Możesz ich sobie wziąć na ten statek, a jakby nie chcieli płynąć, to się im powie, że mają go odnieść tam, skąd go przynieśliśmy. Pieniędzy dostaniesz tyle, ile udźwigniesz razem z załogą, ale w greckiej walucie, która nieco podupadła, więc radzę potrenować, bo to co prawda będzie ciężki szmal, ale chyba tylko dosłownie.

- Mam płynąć na Koniec Świata jednym stateczkiem? Z bandą jeńców, z których pewnie nikt morza nie widział? Prawie bez pieniędzy? I bez pięknych strojów?! - teatralnie oburzył się Wandal

- Tak, staramy się, aby warunki każdego przedsięwzięcia były wprost proporcjonalne do absurdu jego celu. Właściwie to się waham, czy nie powinniście udać się na Koniec Świata wpław. Każdy z cielakiem na plecach. - odparł negocjacyjnie władca

- To już wolę na statku. Choć w tych warunkach będziemy potrzebowali chyba boskiej pomocy.

- Nie ma problemu. Dam wam kapelana.

I dostał Kapitan kapelana, czego jak wiadomo (póki co tylko autorowi) później żałował…

Kapitan w pierwszej kolejności postanowił poznać kapelana. Nie żeby wiara zajmowała w jego systemie wartości jakieś czołowe miejsce (raczej tak w okolicach dwudziestego i wciąż notowała spadek na top-liście), ale wychodził z założenia, że na końcu świata do którego zmierzał, mógł siedzieć bóg lub ktoś z jego ekipy i warto wtedy mieć ze sobą kogoś z branży. Oczywiście na końcu świata mogło siedzieć cokolwiek – stugłowa hydra, piękna syrena, brzydka syrena, para płochliwych okapi… naprawdę cokolwiek.

Ciężko zatem byłoby się przygotować na każdą ewentualność, ale bóg wydawał się kapitanowi najciekawszą wersją, miał też jak nigdy wcześniej nadzieję, że trafił w  życiu z wyznaniem. Nie chciał bowiem na końcu świata dowiedzieć się, że bóg co prawda tam jest i tu trafił bez pudła, ale jest to akurat bóg z przeciwnego obozu i wszystko można o nim powiedzieć, oprócz tego że jest miłosierny.

Rozmyślając tak, Rypka doszedł do niewielkiego, schludnego domku otoczonego zadbanym ogrodem.  Od razu widać było, że mieszka tu osoba wyważona, poukładana, dbająca o bliźnich (ptaki bowiem chętnie kryły się w przed słońcem w konarach kwitnących na biało wiśni, a skoro ptaki z ufnością bytowały w tej okolicy, to ludzie pewnie też). Niestety nie był to dom kapelana. Prowadzący Kapitana żołnierz zauważył, że są dopiero w połowie drogi.

Kapelan mieszkał w pokoju na piętrze popularnej knajpy. Nie bardzo wiadomo czemu lokal zawdzięczał swoją popularność. Jakość serwowanych tu posiłków nie była powalająca, a w zasadzie była, bo odsetek zatruć w wyniku spożycia szacowano na około jedną czwartą. Reklamacji nie uwzględniano, chyba że reklamujący zjawiał się z odpowiednim zapleczem militarnym, wtedy po krótkiej konfrontacji zwracano pieniądze. Czasem konfrontacje były dłuższe, więc i wystrój lokalu po pewnym czasie można było określić jako chaotyczny i nieco zdezelowany. Być może knajpa miała się dobrze, bo miejscowi lubili wyzwania, które można określić mianem „bułgarskiej ruletki”. Wchodząc bowiem do nomen omen „Niespodzianki”, nigdy nie było się pewnym w jakim stanie się wyjdzie i czy w ogóle.

Kapitan, wraz ze swoim przewodnikiem weszli do oberży i od razu udali się na piętro, wychodząc z założenia, że śmierć kulinarna nie jest godna ani żołnierza, ani żeglarza. W pokoiku zastali kapelana, którego trzeźwość można było określić jako „w normie”, ale tylko w skali kapelana, bo w średniej skali ogólnie przyjętej przez ludzkość, Wermut był nałomotany dość mocno.

- Jestem Rypka – przedstawił się kapitan.

- Nie udzielam porad psychiatrycznych – odpowiedział kapelan na tyle wyraźnie, na ile było to możliwe w jego stanie.

- Nazywam się Kapitan Rypka i z polecenia hegemona przyszedłem zaciągnąć cię na statek.

- Ciągnij zatem – beznamiętnie stwierdził Wermut, zdradzając w oczach obojętność, co do swojego losu.

- Będziesz kapelanem załogi statku na koniec świata – Kapitan nie lubił długich rozmów o pracę.

- O, dawno nie robiłem za kapelana, ostatnio byłem… - kapelan zawiesił zdanie szukając ostatniego zawodu - …ostatnio byłem konsumentem – wybełkotał zadowolony z siebie, że tak zgrabnie udało mu się nazwać bycie menelem.

Kapelan dostał rozkaz stawienia się na statku dwa dni później oraz sugestię, żeby stawić się tam na trzeźwo. Nie bardzo wiadomo, które z poleceń było bardziej absurdalne. Grunt, że kapelan spóźnił się o cztery dni i przybył nawalony… nawet jak na swoją skalę.

Tymczasem Rypka udał się do miejscowego więzienia kaperować resztę załogi. Nie można powiedzieć żeby rekrutacja przebiegła satysfakcjonująco. Spośród czterdziestu szczęśliwców, dwóch płynęło kiedyś statkiem, czternastu widziało morze, szesnastu słyszało o morzu, dwóch było głuchoniemych, więc ich związki z morzem póki co pozostawały nieznane. Pozostałych sześciu nie miało do czynienia z wodą, co zresztą było dość dobrze czuć. Kapitana naszła refleksja, że z taką załogą sukcesem będzie nie tyle dotarcie na koniec świata, co wypłynięcie z portu (umówmy się, że będziemy ten kawałek brzegu nazywać portem, żadnego bowiem portu dla jednego statku nikt nie zamierzał budować). Wciąż jednak były to najlepsze warunki, jakie ktokolwiek chciał mu zapewnić, więc pomyślał, że do odważnych świat należy, choć wiedział dobrze, że do odważnych należy też spora część cmentarzy oraz porozwalanych tu i ówdzie po świecie kości.

Optymizmem za to napawał fakt, że większość nowej załogi Wandala przejawiała chęć do łupienia (jako alternatywnej do uczciwej formy zdobywania środków w czasie podróży), grabienia (jako alternatywnej do łupienia formy zdobywania środków) oraz gwałtów (jako nieodłącznego elementu łupienia i grabienia). Głuchoniemi zdecydowanie byli za gwałtami, co wyrażali niedwuznacznym oblizywaniem się podczas, gdy migowo tłumaczono im mniej więcej o co chodzi.

Póki co część ludzi została oddelegowana do kupienia niezbędnego zaopatrzenia, za otrzymane od Zdravka pieniądze. Załoga co prawda była gotowa od razu zacząć od łupienia, ale wobec hojności hegemona (mniej) oraz dużej siły wojsk władcy (bardziej), zgodziła się grabież odłożyć na później. Niedługo potem wyprawa była prawie gotowa i można było wypływać na szerokie wody.
Czekano tylko na kapelana…

Kiedy kapelan wtoczył się w okolice statku, można było powiedzieć, że załoga jest kompletna (a Wermut nawet kompletnie nawalony). Kapitan zrezygnowany patrzył na duchownego, rozmyślając w międzyczasie jak zabezpieczyć okrętowe zapasy alkoholu, żeby po pierwsze kapelan ich sam nie osuszył, a po drugie żeby się w nich po pijaku nie utopił. Wermut wybełkotał tylko, że trzy dni się modlił za szczęśliwą podróż, po czym zwalił się na ziemię, tymczasowo dostając przydział jako okrętowy balast. 

Kiedy Kapelan wtoczył się w okolice statku, można było powiedzieć, że załoga jest kompletna (a Wermut nawet kompletnie nawalony). Kapitan zrezygnowany patrzył na duchownego, rozmyślając w międzyczasie jak zabezpieczyć okrętowe zapasy alkoholu, żeby po pierwsze Kapelan ich sam nie osuszył, a po drugie żeby się w nich po pijaku nie utopił. Wermut wybełkotał tylko, że trzy dni się modlił za szczęśliwą podróż, po czym umęczony (jak sam twierdził) zwalił się na ziemię, tymczasowo dostając przydział jako okrętowy balast.

Rypka już wcześniej postanowił, że nie będzie od podstaw uczył swoich ludzi żeglarskiego rzemiosła, bo istniało dość duże prawdopodobieństwo, że wyjście w morze opóźniłoby się o jakieś trzy, cztery… dekady. Uznał, że wystarczy jeden dzień poświęcony na ogólne wskazówki i wytrzeźwienie Kapelana, choć prawdę mówiąc jeszcze nie wiedział, po co Wermut miałby trzeźwieć. W jego pierwotnej koncepcji duchowny miał być motywatorem i utrzymywać morale załogi na poziomie, na którym załoga po przebudzeniu nie przedkłada zabicia kapitana nad poranny posiłek. Póki co jednak patrząc na swojego zapitego team leadera, Kapitan odnosił wrażenie, że morale ludzi będzie zmierzać w kierunku przedkładania porannego klina nad śniadanie.

Jednak mimo przeciwnościom losu i duchowieństwa, udało mu się pobieżnie wytłumaczyć załodze w jaki sposób statek funkcjonuje na morzu i dlaczego nie należy sikać do wody w czasie burzy. Cierpliwie też odpowiadał na dziesiątki pytań typu „Gdzie będziemy parkować w nocy?”, „Czy aby wilgoć nie będzie wchodzić do kajut?” albo „Czy będą codziennie świeże warzywa?”.

Po takim dniu Kapitan starał się nie myśleć o tym, jak duże jest prawdopodobieństwo zatopienia statku w pierwszych godzinach rejsu. Pocieszał się, że zawsze to lepiej niż po kilku dniach – te parę godzin da się jeszcze w szalupie wrócić. Rozkazał załodze udać się na swoje stanowiska, a sam po przeniesieniu mostka kapitańskiego do jego kajuty, postanowił odpocząć. Nie zdążył dobrze zamknąć oczu, kiedy dobiegł go znany nam już krzyk „Ziemia! Ziemia!”, po którym w pomieszczeniu Rypki zjawił się Kapelan.

- Podjąłem decyzję – zaczął Kapitan – Po pierwsze, ściągnąć mi tego idiotę z bocianiego gniazda i przenieść do kuchni. Z jednym okiem ma pięćdziesiąt procent szans więcej, że chlapiący gorący tłuszcz trafi go akurat w oko, którego nie ma. Po drugie, jutro o świcie wypływamy. Masz wygłosić płomienne kazanie o naszej misji, o Bogu, sam zresztą wiesz o czym masz mówić, w końcu to ty jesteś od tego specjalistą – z powątpiewaniem dokończył Rypka.

- Grunt, że mają być entuzjastycznie nastawieni do nowej przygody – dodał.

- Tak dla usystematyzowania naszej rozmowy… - intelektualnie rozwinął się Wermut - …Mam wzbudzić zapał i radość w bandzie półgłówków, którzy będą żeglować nie wiadomo jak długo, prawdopodobnie do czasu aż się nauczą lub pójdą na dno nie nauczywszy się? W kupie idiotów, których celem jest Koniec Świata, gdzie z dużym prawdopodobieństwem czeka na nich jakaś odmiana piekła lub (co jeszcze bardziej prawdopodobne) nie ma Końca Świata, więc ich celem jest śmierć głodowa, z pragnienia albo z nudów? W kilkudziesięciu debilach, których celem jest tylko nachlać się porządnie co dnia? Eee, no może nie osądzajmy ich aż tak surowo… – zagalopował się Kapelan – W porządku, nie ma sprawy, co to dla mnie… – mruknął -  A co później? Rozmnożyć cudownie wołowinę? Zamienić wodę w dowolny destylat? Uczynić Francozów odważnymi?

- Idź i przygotuj kazanie, zamiast jęczeć. A raczej zejdź mi z oczu i przygotuj kazanie zamiast jęczeć – powiedział zniecierpliwiony Kapitan i wymownie spojrzał w kierunku drzwi.

Kapelan wyszedł klnąc pod nosem, że bez litra to nawet wstępu do takiej głupoty nie wymyśli, a Rypka położył się z myślą, że ta wyprawa jest jakimś absurdalnym szaleństwem, więc tym bardziej prawdopodobne, że może się udać. W końcu prawie wszyscy geniusze, wizjonerzy i bohaterowie, byli uznawani za szaleńców. Nie przyszło mu jednak do głowy, że nie wszyscy szaleńcy byli geniuszami.

Następnego dnia o świcie cała załoga zebrała się na kazaniu Kapelana, który wspiął się na wyżyny krasomówstwa, zarazem próbując wspiąć się na wyżyny przepitej artykulacji.

- Drodzy przyjaciele. W nocy odwiedził mnie Bóg i powiedział, że trzyma za nas kciuki. A gdy zapytałem czy nasza wyprawa się uda, odpowiedział mi „Tak. Uda się…” (Kapelan celowo pominął ton i minę z jaką Bóg mu to powiedział, a raczej jak wyobrażał sobie, że Bóg by mu to powiedział). Obiecał mi też, że jak będziemy potrzebowali to rozstąpi przed nami morze… ale góra na trzy, cztery minuty, bo nie ma czasu. Amen!

- To żeś się kurwa wysilił! – pomyślał Kapitan i zanim dał rozkaz do odcumowania, ochrzcił statek, rozbijając o burtę butelkę z winem,. Nie wiedział, że w butelce jest tylko woda. Wiedział natomiast o tym Kapelan…

Statek ociężale odbił od brzegu i kiwając się nieco zbyt mocno, ku uciesze załogi na pokładzie zaczął sunąć wolno po tafli wody. Mniej ucieszona była część załogi pod pokładem – przy wiosłach…

Z jednej strony Kapitan odetchnął z ulgą, bo na wodzie czuł się dużo pewniej niż na lądzie. Z drugiej strony miał świadomość, że jest jedyną osobą na statku odczuwającą pewność wodnolądową w takich akurat proporcjach. Najważniejsze było jednak to, że płynął i mógł w końcu oddać się refleksji - w którą stronę będzie najbliżej do Końca Świata. Wcześniej jakoś Rypce wydawało się to oczywiste - wypływa na pełne morze i płynie w jednym kierunku, aż do celu.

Teraz jednak wydało mu się istotne czy znajduje się na początku, czy na przykład bliżej środka Świata, bo obrany kierunek zadecyduje o tym, czy wyprawa potrwa dajmy na to dwa miesiące, czy dwa lata. O wadze problemu przekonał się jakiś czas temu odkrywca Krzysztof Konopia, który obiecał załodze, że Kraina Skośnych Ludzi znajduje się "tuż za rogiem - jakieś dwa, trzy tygodnie drogi" i jedyne, co było mu dane sprawdzić po miesiącu, to że do dna jest jakieś siedem, osiem minut swobodnego opadania, przy czym z przyczyn obiektywnych przestał liczyć po trzech.

Kapitan przemyślał całą sytuację i doszedł do wniosku, że skoro wielu żeglarzy płynęło na wschód i ciągle znajdowało tam nowe lądy, to płynąc tamtędy mogłoby być daleko do Końca Świata. Z drugiej strony trzy pozostałe kierunki świata były tak mało eksplorowane, że płynąc tamtędy mogłoby być jeszcze dalej. Jedyną absolutnie pewną metodą wyboru kierunku pozostawało zatem losowanie. Rypka starannie zatem przygotował karteczki, wrzucił je do czapki i wyciągnął jedną z napisem "północ". Kamień spadł mu z serca, bo właśnie rozwiązał jeden z najtrudniejszych dylematów i spokojnie mógł odpocząć. Pozostawało mu tylko ogłosić załodze swoją decyzję i wytłumaczyć niektórym z nich, co mniej więcej oznacza północ. Rzecz jasna wybór kursu Kapitan przekazał ludziom jako efekt wielomiesięcznych obliczeń, a na pytanie ile zajmie podróż odpowiedział wymijająco, że najważniejsze jest, żeby być zdrowym. Na spodziewane wątpliwości czym jest północ odparł natomiast, że północ jest na górze, kiedy się patrzy na mapę. Z min części załogi wynikało jednak, że wątpliwości nie zostały rozwiane, co nie martwiło Kapitana, bo też i nie wszyscy na statku musieli rozumieć zagadnienia stron świata.


Rypka miał nadzieję, że od tego momentu przynajmniej przez jakiś czas podróż jego życia przebiegać będzie bezproblemowo. Już wieczorem jednak okazało się, że nie będzie mu dane zasnąć spokojnie. Niedługo bowiem po tym, jak Kapitan udał się do kajuty na spoczynek, odwiedził go jeden z członków załogi - Duży Leon. Marynarz (marynarz na miarę tej załogi rzecz jasna) bez zbędnych wstępów nalał sobie wina i powiedział:

- Kapitanie Rypka, nie zdajesz sobie sprawy z tego, że Koniec Świata jest kompletnie inny niż sobie wyobrażasz.

- A niby dlaczego miałby być inny? - spytał raczej zbywającym tonem Kapitan, bo jakoś nie chciało mu się wierzyć, że Leon mógłby wiedzieć cokolwiek na temat Końca Świata.

- Bo tam byłem... - tajemniczo odpowiedział Duży i nie dając dojść do słowa właśnie otwierającemu usta Rypce, kontynuował - ...i ty też tam byłeś.

Duży Leon zrobił w tym miejscu pauzę, jakby chciał sprawdzić, czy jego słowa wywarły odpowiednie wrażenie na Kapitanie. Uznał chyba, że tak - bo Rypka, który dotychczas wyglądał jakby wyczekiwał tylko chwili, żeby coś powiedzieć, teraz przyglądał się Leonowi w milczeniu.

- Byliśmy tam wielokrotnie, tylko moja udręka polega na tym, że ja jestem tego świadomy za każdym razem, a twoja na tym, że nigdy tego nie pamiętasz.

- Ale... - Kapitan starał się o coś zapytać, ale chyba nie bardzo wiedział od jakiego pytania zacząć.

Wtedy po raz pierwszy piorun uderzył w taflę wody niecałą milę od statku, przerywając dość ciekawą rozmowę w kapitańskiej kajucie. Kapitan, który od dłuższego czasu przebywał pod pokładem, nie mógł widzieć zmieniającej się pogody. Nadmierne bujanie statkiem uznał, za wynik rażącej niekompetencji załogi, a rażąco niekompetentna załoga nie czuła potrzeby podzielenia się szybko chmurzącym się niebem i zrywającym się powoli wiatrem ze swoim kapitanem. Odpowiedzialny w tym momencie za kontakt z Rypką Szary Maurycy był święcie przekonany, że istotna zmiana pogody, o której wcześniej mówił Kapitan zaczyna się w momencie ulewy. Dopiero, kiedy zaczęło efektownie błyskać i dość konkretnie powiewać, Maurycy spokojnie pofatygował się do kapitańskiej kajuty, żeby przekazać kapitanowi. że "Nie wiem czy to ważne, ale pogoda się delikatnie psuje." Kapitan z Leonem momentalnie znaleźli się na pokładzie, akurat w momencie, kiedy rozkaz "Zwinąć żagle!" jeszcze mógł ich uratować, choć już nie było żadnych gwarancji. Drugi piorun uderzył już całkiem blisko, a deszcz powoli zmieniał się z uciążliwego w regularną ulewę. Walka z żywiołem trwała dwie, trzy godziny, a nader niekompetentna załoga, okazała się nader dzielna (choć od dzielności kompetencji im nie przybyło) i w efekcie statek został uratowany. Uszkodzenia można by było naprawić w najbliższym porcie,a przy odrobinie szczęścia powinno nawet się udać do najbliższego portu dopłynąć (jak tylko kapitan zorientuje się gdzie on jest). Rypka stracił czworo ludzi, którzy dzielne wypadli za burtę, a kilku innych było rannych. Straty były dla Kapitana zmartwieniem, ale w obecnej chwili Wandal przejmował się tylko jednym z ludzi. Pośród poszkodowanych bowiem był Duży Leon, który walcząc z jednym z żagli, niefortunnie uderzył głową w maszt i obecnie bez przytomności leżał w koi.

Kapitan zarządził kurs na Malagę, która była obecnie najbliższym portem. Z tej informacji z pewnością ucieszyłby się Kapelan (który pochodził przecież z Hiszpanii), ale on również był nieprzytomny. Z tą różnicą, że w nic nie uderzył...

O drodze do Malagi powstało przynajmniej kilkadziesiąt szant, ale wszystkie zostały napisane grubo po czasie, kiedy Kapitan wraz z dzielną załogą prowadził uszkodzony statek do hiszpańskiego portu. Śpiewano zatem piosenki o dzielności bułgarskich wojów i łaskawości Hegemona, których obowiązkowo załoga musiała się nauczyć w hegemonicznym więzieniu. Zwłaszcza tych o łaskawości, bo przecież litościwy Zdravko mógł jeńców powiesić na bieżąco, zamiast utrzymywać na koszt bułgarskich podatników.

Zatem liżąc rany (w sensie metaforycznym, bo załoga mimo że ciemna, to jednak świadoma była tego, że dosłowne lizanie ran jest mało skutecznym środkiem leczniczym, a w dodatku jest nieco obrzydliwe), ekipa wyprawy na Koniec Świata posuwała się (w sensie dosłownym tym razem, bo metaforyczne wydawało się nieco obrzydliwe) konsekwentnie w kierunku hiszpańskiego lądu. Co dziwne, z uszkodzonym statkiem "marynarze" (jeszcze przez co najmniej siedem-osiem rozdziałów tych ludzi nie będzie można pewnie nazwać marynarzami bez cudzysłowu) radzili sobie znacznie lepiej niż ze sprawnym i gdyby nie drastyczny spadek prędkości maksymalnej i znaczny wzrost prawdopodobieństwa rozpadnięcia się jednostki, Kapitan pewnie nie zdecydowałby się jej naprawiać. 

Korzystając ze ślimaczego tempa zbliżania się do Malagi, Kapitan postanowił znaleźć wśród załogi jakiegoś rodowitego Hiszpana i zasięgnąć bardziej szczegółowych informacji na temat tego kraju, niż te które posiadał. Modlił się jednocześnie gorąco, aby jedynym obywatelem tego kraju nie okazał się Kapelan. Życie bywa jednak często przewrotne, a bogowie bywają przewrotni jeszcze częściej, więc modlitwy Rypki okazały się kompletnie zmarnowanym kwadransem. Poprosił więc Kapelana na krótką rozmowę, którą zaczął pytaniem, na co należy zwrócić w Hiszpanii baczną uwagę (powiedział to tonem wyraźnie wskazującym, żeby Kapelan wskazał miejscowe zagrożenia). Wermut odpowiedział (również tonem wyraźnie wskazującym), że na bardzo dobre wino, prawdopodobnie najlepsze na świecie. Nie wiadomo czy duchowny nie zrozumiał tonu kapitana, czy też alkohol uważał za zagrożenie (mogło tak być, wtedy byłoby logiczne, że Kapelan chce wypić całą wódę świata, żeby ocalić ludzkość). Później Wermut się zadumał, a raczej sapnął ciężko i dodał:

- Największą plagą Hiszpanii są kobiety. Powiadam Ci - mój ojciec, proboszcz Nerji - najświętszy człowiek jakiego znam, uległ tylko pokusie kobiecych wdzięków. No może trochę jeszcze popijał, ale bóg mi świadkiem, że nie więcej niż ja. Prawda, że pogrywał w karty, ale tylko dla... - tu Kapitan uderzył pięścią w stół i wściekły wycedził:

- Ty mi powiedz czy jak podam rękę Hiszpanowi, to nie dostanę po mordzie, bo to w Maladze największa obraza albo coś?!

- Nie. Hiszpanie obrażają się w zasadzie tylko wtedy, kiedy im się żonę bałamuci. Najbardziej jak w czasie obiadu, bo Hiszpan za zdradzoną żonkę odkuje się u kogoś innego w sypialni, a głodny chodzić nie lubi...

- Nic z tego nie będzie - westchnął zrezygnowany Kapitan. - Wyjdź stąd zanim zrobię coś nieodwracalnego. Idź módl się. Za statek, za ranną załogę, za swoją robaczywą duszę, za cokolwiek. Idź.

Kapelan poszedł karnie, zadowolony z zarobionych dzięki sprytnemu kontraktowi paru groszy, a Kapitan wyszedł na pokład w samą porę (okazuje się, że miał dar wychodzenia na pokład w samą porę). Statek właśnie zbliżał się do portu i gdyby nie Rypka, to mimo swojej nieoszałamiającej prędkości z dużym prawdopodobieństwem za jakiś kwadrans zaokrętowałby radośnie na mieliźnie. Koniec końców udało się bezpiecznie wprowadzić żaglowiec do portu. 

Zanim załoga zeszła na ląd, Yoho Pruderyjny (nazwany tak dlatego, że nawet jak dopuszczał się okazyjnych gwałtów, to zawsze przy zgaszonym świetle) doniósł Kapitanowi, że Duży Leon odzyskał przytomność. Rypka natychmiast pobiegł do kajuty, w której leżał ranny załogant i nie wdając się w kurtuazyjne "Jak się czujesz przyjecielu?" zapytał: 

- Leon! Co wiesz o Końcu Świata?

- Nie jestem zainteresowany zmianą wyznania i nie wezmę żadnej broszury! - stanowczo odparł Duży, co wskazywało, że albo postradał zmysły albo wiedział dużo więcej niż ówcześni ludzie. 

- Leon! - znowu krzyknął Rypka, nie zważając na poprzednią wypowiedź - Mówiłeś, że byłeś na Końcu Świata! 

- Kim pan jest proszę pana? - zapytał Duży i stało się jasne, że od uderzenia masztem stracił pamięć. Za to zaczął mówić kompletnie nieciekawe rzeczy w dziewięciu językach...

- Ja byłem na Końcu Świata. - nieśmiało odezwał się Yoho, którego Kapitan na śmierć zapomniał odesłać na pokład przed rozpoczęciem rozmowy z Leonem.

Kapitana wmurowało w podłogę (w przenośni oczywiście, bo epoka murowanych podłóg w statkach skończyła się wraz ze zwodowaniem pierwszego tego typu żaglowca, który poszedł na dno jak kamień - dosłownie). Zaczynał czuć, że wokół niego dzieje się coraz więcej dziwnych rzeczy, a najbardziej przeraziła go nagła myśl, że może nie być w tym przypadku. Musiał na chwilę się gdzieś zaszyć i ułożyć sobie w głowie wszystkie zdarzenia. Idąc do kajuty minął jeszcze Kapelana, który podnosząc kubek do ust, śmiejąc się mówił: "Bóg jest... " i "Boga nie ma...", gdy opuszczał. Na chwilę ich spojrzenia się spotkały, a patrząc na wykrzywioną w uśmiechu twarz Wermuta, Kapitan pomyślał, że duchowny wcale nie jest pijany, co zastanowiło go jeszcze bardziej...

Zanim Kapitan zdążył dojść do jakichkolwiek wniosków i ułożyć sobie listę osób, z którymi musi porozmawiać oraz listę pytań, jakie musi zadać, niemal cała załoga zdążyła już zejść na ląd i rozpierzchnąć się po Maladze. Rypka też postanowił zażyć uroków świata, który się nie buja (przynajmniej na trzeźwo). Rozejrzał się przed wyjściem po kajucie i ze zdziwieniem zauważył w stosiku książek na stole "Przewodnik po Maladze". Jego zdziwienie było spore, bo mógłby przysiąc, że zabrał ze sobą "Przewodnik po Marsylii".

Wandal zabrał ze stolika książkę i niedługo potem szedł już brukowanymi uliczkami portowego miasta. Przewodnik napisany był idealnie. Odwzorowywał z niezwykłą dokładnością szczegóły miasteczka, tak jakby się w ogóle nie zmieniało przez niemal sto lat od czasu, kiedy powstał. Kapitan skierował się do miejsca, które w książce było podkreślone (zapewne przez wcześniejszego czytelnika) z adnotacją "Koniecznie musisz odwiedzić!". Był to sklep "Mapy i przyprawy Obłąkanego Dika". Nazwa według Kapitana nie wydawała się trafna. Kupowanie map od kogoś, kto nazywał się Obłąkany mogło być nieco ryzykowne, przy czym ciężko stwierdzić czy bardziej ryzykowne od kupowania przypraw w takim miejscu. 

Rypka ostrożnie otworzył drzwi sklepu, które skrzypnęły co najmniej tak, jakby były drzwiami do krypty. W środku za ladą siedział uśmiechnięty mężczyzna z czerwoną brodą i w kapeluszu na głowie. 

- Dzień dobry. Obłąkany Dik? - próbował zgadnąć Kapitan, choć już na pierwszy rzut oka zagadka nie była trudna. 

- Wolę jak mówią do mnie tylko Dik - skrzywił się sprzedawca, ale zaraz wrócił do uśmiechu - Co cię sprowadza do mojego sklepu prawie na końcu świata?

Kapitana zelektryzowała ta odpowiedź. Oczywiście mogła być po prostu zwykłym powiedzonkiem, ale Rypka w ostatnim czasie zdecydowanie przestał wierzyć w takie przypadki. "I kto jest obłąkany?" - pomyślał przez chwilę. 

- Przyszedłem się rozejrzeć. Powiadają, że to ciekawe miejsce. Może znajdę u ciebie mapę, która mnie zainteresuje i przyprawię sobie ją którymś z twoich specjałów? - spróbował bez powodzenia zażartować Wandal.

- Miejsce jak miejsce Kapitanie. Niektórzy mówią, że to delikatesy kartografii, niektórzy że opętany sklep i szalony sklepikarz, a niektórzy że idealne miejsce na fontannę, zaraz po zburzeniu tej rudery. Jednak nie wezwaliśmy cię tu po to, żeby rozmawiać o handlu. Mamy z tobą kłopot Kapitanie. Czwarty raz wysyłamy cię w celu dostarczenia przesyłki na Tribiusa i czwarty raz wracasz do dzisiejszej Europy nie wykonując zadania. Czwarty raz też myślisz, że masz marzenie wielkiego odkrywcy do spełnienia. Tracimy nadzieję Rypko, a możemy stracić też Tribiusa. Zatem jeżeli byłbyś łaskaw wziąć mapę i dopłynąć do celu, bylibyśmy wysoce zobowiązani. Według naszej...

- To znaczy czyjej?! - wtrącił się zszokowany Kapitan

- Naszej! Jak powiem Ci coś więcej, to i tak to niedługo zapomnisz, a tylko we łbie ci się jeszcze bardziej zamiesza. Zatem według naszej wiedzy, jest duża szansa, że kiedy dotrzesz do celu na mapie, powinno ci się poukładać w głowie. Na razie docelowo płyniesz na Koniec Świata i to się dla ciebie nie zmienia, oprócz tego że masz ten punkt na mapie i nie będziesz znowu pływał dwa lata bez sensu, a my cię nie będziemy mam nadzieję musieli znowu miesiącami namierzać. Mamy tu bardzo ograniczone możliwości. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do tak prymitywnego sprzętu, jakim tu dysponujemy. Masz tu jeszcze woreczek, musisz koniecznie spróbować - szafran jest przepyszny - zakończył Dik i powrócił do łagodnego uśmiechu z początku rozmowy.

- Czy powinienem teraz o coś zapytać? - zapytał Kapitan

- Właśnie zapytałeś, a... nie powinieneś - uciął Obłąkany

- Czyli mam się udać w podróż z tym mętlikiem w głowie. To chyba nie wróży dobrze? 

- Ech. Połowę tego i tak zapomnisz w ciągu tygodnia. Drugą w ciągu miesiąca. Mam tylko nadzieję, że mapy nie zgubisz, bo Tribius nie może czekać w nieskończoność. Chociaż... - zamyślił się Dik, jednocześnie machnął ręką Kapitanowi, nakazując wyjście.


Kapitan wyszedł, popatrzył na mapę, którą trzymał w ręce, na woreczek w drugiej i powiedział tym razem głośno do siebie "I KTO TU JEST KURWA OBŁĄKANY?", zauważając jednocześnie że razem z woreczkiem trzyma "Przewodnik po oceanach".

Rypce całkowicie przeszła ochota na zwiedzanie Malagi. Szedł uliczkami w kierunku portu i trawił informacje, które delikatnie mówiąc zbombardowały go w ciągu ostatniej godziny i od której strony by nie zaczął, to żadna logiczna całość z tego nie wychodziła. Przestał być nawet pewny tego jak się nazywa, skąd pochodzi i ile ma lat. Od kilkudziesięciu minut wiedział tylko, że jest kurierem. Czyim? Widział, że płynie w konkretne miejsce. Ale gdzie? Wiedział, że jego załogę stanowią nieprzypadkowi ludzie. Dlaczego...?

Nagle go olśniło. Tribius - czyli Pluton - planeta, którą odkryją za kilkaset lat, po czym niesłusznie uznają, że nie jest to planeta. Pluton - tylko tutaj się tak nazywa to ciało niebieskie. Tam gdzie spędził większość życia (tylko gdzie?), to był Tribius. Ta wiedza przyszła do niego zupełnie naturalnie, tak jakby właśnie przypomniał sobie nazwisko znajomego, które umknęło, ale natrętnie krążyło wokół pamięci. Ten skrawek wiadomości w połączeniu z informacjami od Obłąkanego Dika potwierdzał tylko to, co Kapitan już wcześniej podejrzewał. Na pewno czas, w którym się obecnie znajduje, nie jest dla niego naturalną współczesnością. Prawdopodobnie Ziemia nie jest też jego domem, a jeżeli już, to mógł z niej co najwyżej pochodzić... Pomyślał, że musi to sobie wszystko szybko zapisać, a już po chwili zdał sobie sprawę, że nie ma to najmniejszego sensu. Skądś wiedział, że i tak prędzej czy później to, co wie, zacznie powoli znikać, zapiski utraci, a jeżeli komuś będzie opowiadał swoje przemyślenia, to ten ktoś prędzej czy później zginie, zaginie albo też zapomni. Coś powodowało, że jego pamięć resetowała się do zaprogramowanego punktu wyjściowego.

Po drodze do portu postanowił wstąpić do knajpy na jeden, góra dwa, trzy głębsze, choć tak naprawdę wiedział, że jego położenie uciszy sumienie w sprawie tylu głębszych, ile będzie potrzebnych do znalezienia pozytywów w całej tej plątaninie wydarzeń, której miał zaszczyt być bohaterem (kto wie czy nie głównym). Wszedł do tawerny, która nie wyglądała na mordownię, ale też nie uderzała w oczy przesadną elegancją. Z jednej strony nie chciał bowiem spotkać nikogo z załogi lub dostać w pysk za darmo, a z drugiej nie stać go było na to, żeby zapłacić dwadzieścia razy więcej niż normalnie za posiłek, którego główną atrakcją będzie w dupę uprzejmie wypowiedziane przez szykownie ubranego sługusa "Oto pańskie kartofle Senor". Wszedł do schludnego wnętrza, w którym jak na wczesne popołudnie siedziało całkiem sporo ludzi, ale nie miał problemów ze znalezieniem wolnego miejsca w kącie sali. Nie przeszkadzał mu półmrok, a nawet był zadowolony, że akurat przez malutkie okienka knajpy nie docierało do niego zbyt wiele słońca. Zamówił grog z dwóch powodów. Po pierwsze postępował wedle starej zasady, że nie zamawia się wina w kraju słynącym z wina, bo nie ma szans żeby w zwykłej knajpie dostać cokolwiek lepszego niż zlewki ze zlewek, rozcieńczonych w dodatku prawie pół na więcej niż pół z wodą. Po drugie nie miał czasu na powolne upijanie się winem. Potrzebował metody skutecznej, sprawdzonej i szybkiej. Dogonił zatem odchodzącą w stronę baru szynkarkę i podwoił zamówienie.

Wystarczyło, żeby pierwszy kubek zaczął delikatnie szumieć w głowie Kapitana, a natychmiast w jego wyobraźni pojawił się obraz: dwoje elfów nieruchomo siedzących na metalowych fotelach i podłączonych do jakiejś maszyny. Kapitan wiedział, że są na Plutonie, ale oprócz tej niespecjalnie na razie zrozumiałej dla niego wizji, zdał sobie sprawę z czego innego. Czy to możliwe, że alkohol działał na jego pamięć, przywracając wiedzę, którą posiadał, a która była gdzieś głęboko przykryta swoistym rodzajem amnezji? Teraz, kiedy doświadczał tego empirycznie, był prawie pewien, że idzie dobrym tropem. Wiedział też że ma trochę czasu, zanim te z trudem odkopywane informacje, zaczną ulatywać. Pociągnął jeszcze spory łyk wódy, ale nic nowego go nie olśniło, poza myślą, że przecież nie może cały czas być na bani, nie był w końcu kapelanem Wermutem! Pociągnął jeszcze, odsłaniając dno trzeciego kubka i uśmiechając się sam do siebie, z lekkim wysiłkiem próbując panować nad zgłoskami wylatującymi z ust: "A właściwie może to też nie przypadek, że ten opój cały czas jest nasączony jak gąbka?".

- Pan życzy jeszcze coś? - wyrwał go z tej pouczającej konwersacji z samym sobą głos szynkarki.

- Dwie albo najlepiej sześć butelek tego samego na wynos - odpowiedział cały czas przesadnie utrzeźwiając swoją mowę.


- Zara przyniesę, dziewięć srebrnych się należy.

Kapitan przeliczył dwa razy pieniądze, po czym położył je na stole i zaczekał, aż kobieta przyniesie worek z butelkami. Wyszedł prawie niechwiejnym krokiem, a popołudniowe słońce w kilka sekund znacznie zwiększyło amplitudę ścieżki, po której się poruszał. Rypka nie bacząc jednak na przeszkody, jakie stawiał przed nim jego własny organizm, chciał jak najszybciej dotrzeć do statku. Najchętniej już by wypłynął, ale zdawał sobie sprawę, że naprawa statku to nie skrzynka wina - w jeden dzień nie zrobisz, Jakież było jego zdziwienie, kiedy dochodząc do portu, zobaczył zwodowaną jednostkę, niemalże gotową do dalszego rejsu. Na ten widok zaczął biec z radości, ale zaraz przestał hamując twarzą w bruku. Kiedy się otrzepał i upewnił, że nie złamał nosa, przypomniał sobie że rozpuścił załogę na trzy dni. Nie mógł zatem ruszyć, ale miał za to dwa dni na spokojne picie i eksperymentowanie, co z tego wynika...

Wchodząc na statek Kapitan był na tyle zajęty myślami o wykorzystaniu wódy w służbie umysłu oraz wykorzystaniem umysłu w służbie utrzymania równowagi, że w pierwszej chwili nie zorientował się, że nie jest sam na pokładzie. Skierował słabo skoordynowany krok w kierunku swojej kajuty, a kiedy już miał schodzić na dół, zauważył postać opartą o burtę - postać trzymającą w ręku butelkę, a jakże! "Widzę, że kiedy wysuszę to naczynie, będziemy mogli porozmawiać jak równy z równym" - powiedział kapelan.


- To ty... - rzucił z wyraźnie ujemnym entuzjazmem Rypka

- Tak. Wiem, że spodziewałeś się anioła w niebieskiej poświacie, z wielkim mieczem i księgą pod pachą, który nagle wyjaśni ci dlaczego jesteś tutaj, a nie jak zwykły, uczciwy człowiek - na polu, pomagając ojcu orać siedem metrów kwadratowych pola, żeby pan owej ziemi miał miękką poduszkę na krzesło i złoty kielich, kiedy będzie z okna swojej komnaty patrzył, jak jego wierny i poddany lud robi to, do czego został stworzony, czyli zdycha powoli w nędzy. Marne byłoby to życie, ale przynajmniej proste, nie? - kapelan łyknął z flaszki, odetchnął  i kontynuował - A tu niespodzianka. Nie ma oczytanego anioła i trzeba będzie się zwierzać Wermutowi. Powiedz zatem drogi Kapitanie, jakież to niezwykłe rzeczy odkryła przed tobą Sewilla, naturalnie oprócz doskonałych trunków, prawda że świat na rauszu prezentuje się... inaczej? - dwuznacznie zapytał kapelan.

Rypka nie miał wątpliwości, że Wermut wcale nie pyta go o pogodę i piękno zabudowy hiszpańskiej. Kapelan wiedział o Kapitanie dużo i tego Rypka był pewny. Nie wiedział tylko jakie intencje ma duchowny. Póki co, postanowił grać w grę Wermuta, aż sytuacja zrobi się nieco jaśniejsza.

- Ach. Cudowna jest Sewilla. Architektura jest niezwykle bogata, a miejskie kobiety są zazwyczaj niezwykle biedne, co znacznie przyspiesza grzecznościową formułę "wejdź proszę" w znaczeniu kompletnie innym niż zaproszenie przez białogłowę do izby. Szkoda, że twoja sutanna nie pozwala ci w pełni rozkoszować się urokami tego miasta. - zachwycał się niemalże karykaturalnie Kapitan

- Nie przejmuj się Rypko. Od dawna mam z Bogiem umowę, że on przymyka oko na mój celibat, a ja w zamian za to jestem mu niezwykle wdzięczny. Niezupełnie jednak chodzi mi o zachwyt nad hiszpańskimi domkami - znam je bardzo dobrze. Sewilskie dziewczęta też nie przyprawiają mnie już o rumieniec duchownego na widok odsłoniętej kostki. Łyknij porządnie Kapitanie i powiedz mi na przykład czym jest Koniec Świata?

Rypka pociągnął z butelki i pomyślał "Portalem", ale głośno powiedział:

- Jest moim marzeniem. A czym jest w istocie, tego nie wiem. Może jest wyspą ze złotym pałacem. Może ziejącą ogniem dziurą. Dla ciebie opoju pewnie jest miejscem, gdzie wino zamienia się w wodę. Swoją drogą nie powiedziałeś obwiesiu, co tu w ogóle robisz? Czyżby w miejscowych tawernach nie chcieli ci już dolewać rumu?

- Miejscowe tawerny są znacznie mniej ciekawe niż możliwość obcowania z tobą. Nie nazywaj mnie też proszę obwiesiem, czy opojem, bo zrobi mi się smutno, a kiedy robię się smutny, nie chcesz chyba abym był smutny? Jeżeli zaś nie wiesz, czy nie chcesz żebym był smutny, to rozwiążę ten dylemat za ciebie - zapewniam cię, że nie chcesz abym zrobił się smutny! Nie chcesz się ze mną podzielić różnymi ciekawostkami, to nie. Popłyniemy sobie na Koniec Świata, popijemy w międzyczasie, żebyśmy nie zapomnieli po co tam płyniemy, a Tribius będzie sobie musiał poradzić bez ciebie, bo może ja z tobą nie będę chciał się podzielić ciekawostką, jak się z Końca Świata tam dostać. - z kapelana biła niezwykła pewność siebie, gdy to mówił.

Kapitan przez chwilę rozważał, jaką rolę w tej maskaradzie odgrywa Wermut. Wszystko jednak wskazywało na to, że nie był jego kumplem, choć z pewnością kimś dla niego istotnym. Zanim jednak głębiej zaczął analizować sytuację, zaufał swojemu instynktowi. Jednym ruchem wyciągnął zza cholewy sztylet i poderżnął kapelanowi gardło.

- Oho, odważnie. - Wychrypiał Wermut ze zdziwieniem w oczach i osunął się bezwładnie na pokład. Po chwili już nie żył, a Kapitan powiedział do trupa - Sam sobie popiję i zobaczymy co z tego wyniknie... obwiesiu.

Ciało postanowił ukryć chwilowo pod pokładem, zanim się ściemni i będzie je można spokojnie wyrzucić do wody. Nie chciał na siebie zwracać wybitnie uwagi, choć wiedział, że straż w tych okolicach morderstwa traktuje bardziej jako element samoregulowania się populacji, niż jako przestępstwo. Praworządność w Sewilli kończyła się wraz z tablicami wjazdowymi "Surowo sugeruje się przestrzeganie prawa miasta Sewilla." Nigdy jednak nie wiadomo, kiedy strażnikom przyjdzie ochota przypieprzyć się do obcokrajowca. Zaciągnął truchło do ładowni i położył obok skrzynek z winem: - Tu ci powinno być dobrze - powiedział i wrócił na pokład, aby zmyć ślady krwi. Nie było powodu, aby niepokoić załogę incydentem, który miał tu miejsce. Kiedy kapelan nie stawi się na statku, wszyscy się łatwo dadzą przekonać, że gdzieś zapił w rodzinnym kraju i olał dalszą podróż.

Praca przy zacieraniu śladów nieszczęśliwego wypadku kapelana otrzeźwiła Rypkę, więc kiedy przez głowę przeszło mu "Portal... ale co portal?", szybko odkapslował kolejną butelkę i pociągnął solidnie. "Aha. Portal." - rozjaśniło mu się w głowie. Poszedł do swojej kajuty i mimo wcześniejszej pewności, że robienie notatek nie ma sensu, postanowił spisać wszystko, czego do tej pory się dowiedział. "Najwyżej nic z tego nie będzie" - pomyślał. Łyknął grogu i zobaczył w głowie tę samą salę, gdzie wcześniej siedziały podłączone elfy. Teraz elfów tam nie było. Na krześle siedział podłączony Wermut z poderżniętym gardłem. Kapitan odruchowo wzdrygnął się i zaczął się zastanawiać ile z obrazów w jego głowie jest rzeczywistością, a ile wytworem wyobraźni. Poszedł do ładowni i wzdrygnął się tym razem mocniej. Ciała kapelana tam nie było...

Kapitan patrzył z niedowierzaniem w miejsce, gdzie jeszcze godzinę temu na dłuższy spoczynek pozostawił Kapelana, kiedy zauważył ruch za skrzynkami. "Przecież to niemożliwe!" - pomyślał - "Kiedy go tu kładłem był dość dokładnie martwy". Na wszelki wypadek wyjął sztylet, choć wciąż był pewny, że Wermut nie był zimny z powodu zbyt lekkiego ubioru. Zamiast Kapelana po recyklingu, pojawiła się zupełnie inna postać. Zza skrzynek wyczołgała się bowiem przestraszona kobieta...

- Co jest do cholery? Było jakieś losowanie szaleństw i wylosowałem wszystkie? - przywitał się z niewiastą Rypka, podkreślając swoją gościnność trzymaną w dłoni bronią.

- Nie rób mi krzywdy. Ja tylko chciałam z wami popłynąć. - powiedziała speszona kobieta.

- Kim jesteś? - zapytał Kapitan, wciąż nie chowając sztyletu na znak pokoju.

- Nazywam się Aztem. Jestem żoną Hegemona. Uciekłam. - odrzekła nieco pewniej dziewczyna.

- Jak długo tu siedzisz? - zapytał Rypka i zanim zdał sobie sprawę głupoty swojego pytania, Aztem odpowiedziała mu już całkiem odważnie:

- Od piętnastu minut - i popatrzyła na niego z oczekiwaniem, kiedy synapsy odkryją sarkazm. - Schowałam się tutaj, bo miałam dość życia z tym głupkiem na tronie. Pomyślałam, że tu mnie nie znajdzie.

- Czy ktoś wie, że uciekłaś na statek? - Kapitan spodziewał się najgorszego...

- Oprócz moich dwóch służek nikt - ...i najgorsze nadeszło.

- Czyli mam rozumieć, że oprócz kłopotów, o które się nie prosiłem - w tym momencie Rypka przypomniał sobie, że kłopoty, o które się nie prosił wymagają stałego dopływu alkoholu, więc odbił butelkę wina i pociągnął solidny łyk - mam jeszcze teraz na głowie pół armii Hegemona, która niewątpliwie mnie ściga na skrzydłach miłości Hegemona?

- To całkiem możliwe. Moje służki nigdy nie należały do wybitnie dyskretnych. Mówiąc szczerze nie miałam pojęcia, że to ma znaczenie. Myślałam że jak już znajdę się na statku i odpłyniemy wystarczająco daleko, to mogą sobie paplać. Twój punkt widzenia wydaje mi się jednak rzucać nowe światło na tę sytuację. - powiedziała pani Hegemonowa, nie wykazując jednak należytego, - zdawałoby się - przejęcia.

- Pysznie. Szkoda, że nie zostawiłaś pod poduszką Zdravko liściku "Uciekłam z Rypką. Bardzo się kochamy. Nie szukaj mnie. W spiżarni masz zapas kotletów na miesiąc". Dobra. Spróbujmy się zorientować w sytuacji. Najdalej w ciągu miesiąca ludzie Hegemona są w stanie dotrzeć wszędzie... nie wszędzie! Zdravko nie ma statków. Dopóki jesteśmy na morzu, może nam nagwizdać. Chyba że sobie przyniesie drugi statek i będziemy się ganiać. Trzeba zatem dość szybko opuścić gościnny port Malagi. A tak na marginesie. Skoro siedzisz tu już dłuższą chwilę, to czy widziałaś w ciągu ostatnich dwóch godzin coś dziwnego?

- To zależy co uznasz za dziwne. Przyciągnięcie przez ciebie zwłok i położenie ich tutaj, może nie jest nudną rutyną dnia codziennego, ale gdybym za każde wleczone zwłoki, które widziałam w życiu, dostawała kielich wina, to wytrzeźwiałabym za jakieś pięćset lat. Za to zamiana zwłok w wodę i wsiąknięcie ich w deski, to już lepszy numer. Mało nie zeszłam na zawał. Jeszcze mi serce wali. Chcesz posłuchać - najwyraźniej Aztem to bawiło.

Kapitan dopiero teraz przyjrzał się dokładnie dziewczynie i pomyślał, że gdyby była czysta i pachnąca, to chętnie by ją pozbawił czystości, choć patrząc na jej zachowanie i zważywszy na to kto był jej mężem, raczej w czystości nie zabawiła zbyt długo. Póki co jednak, nie wyglądała zbyt korzystnie. Posklejane czarne włosy straciły zapewne wiele na swojej objętości, ciemne, duże oczy, mimo że miały w sobie błysk, to zdradzały oznaki głodu i zmęczenia, a sukienka niespecjalnie podkreślała kształty dziewczyny, bo sama zamieniła się w bezkształtny, brudny worek.

- Idź na pokład, umyj się zaczekaj na mnie. Przyniosę ci coś do jedzenia. W tej ładowni jest tylko suszona papryka i solona wieprzowina. Nie miałaś zbyt zbilansowanej diety. Za to widzę po skrzynkach, że pragnienie cię nie opuszczało. Od początku mi się wydawało, że Kapelan nie mógł pić aż tyle. Rano zacznie schodzić się załoga. Jakby się kto pytał, a zapytają na pewno, powiedzmy, że się zakochałem i sprowadziłem sobie kobietę na statek. W obliczu tego co nas czeka, to i tak będzie ich najmniejsze zmartwienie.

Kapitan opróżnił butelkę i zamknął oczy. Ukazała mu się znajoma sala. Kapelan wciąż siedział na krześle. Nie miał już pustego wzroku. Wyglądał na odprężonego i zadowolonego. Zupełnie jak na początku służby na statku. No może poza tym, że wciąż miał poderżnięte gardło. Mówił coś bezgłośnie, jednak Rypka nie miał wątpliwości, że mówi do niego. "Czekamy na ciebie" - usłyszał nagle w głowie i otworzył oczy. Czekają. Już wiedział po co czekają. "Dostarczyć przesyłkę... pieprzony Dik. Ja jestem przesyłką. No to się kurwa możecie zdziwić. Prędzej Hegemon zbuduje flotę, niż zobaczycie mnie na Tribiusie. "Możesz zostać na Ziemi i się przekonać" - usłyszał - "Zadbaliśmy, żebyś raczej miał motywację do opuszczenia tej planety".

Rypka otrząsnął się. Postanowił przemyśleć później taktykę nie wpieprzenia się w łapy, które bynajmniej nie będą chciały go głaskać. Poszedł na pokład i zaprowadził Aztem do kajuty, gdzie mogła zjeść coś, co nie przyprawiało ją o mdłości. Tak jak przypuszczał, czysta dziewczyna zyskiwała wiele na uroku. Położył ją na swojej koi, a sam poszedł do kajuty obok. Pragnął odpocząć i logicznie pomyśleć, ale niestety trzeźwiał, więc najpierw musiał osuszyć pół butelki grogu, żeby go trzymało po obudzeniu. Grog skutecznie osłabił jego chęć myślenia, za to ukołysał go niczym niania, śpiewająca cudne piosenki o księżniczkach.

Obudził go tupot nóg na pokładzie. Pierwsi załoganci powracali na statek. Wyszedł na górę, gdzie witali go jego ludzie. Między innymi po trapie wdrapał się Duży Leon. Skinął mu na przywitanie i spojrzał wymownie w górę, wzruszając ramionami w geście mówiącym "Nic nie poradzę"...


Właściciele głosów w głowie Kapitana doskonale zadbali o to, żeby Rypka nie rozpraszał się w drodze na Koniec Świata. Wandal myślał, że dopóki jest na pełnym morzu, to pole manewru ma dość spore. Szybko został wyprowadzony z błędu i jednocześnie szybko zorientował się, że wcale specjalnie nie musi się wysilać, opracowując kurs. Za każdym razem, kiedy próbował nieco zboczyć z drogi, witało go nagłe załamanie pogody, które przyprawiało go o załamanie nerwowe.

Pierwszy raz kiedy ordynarnie postanowił spieprzyć z kursu, niebo zaczęło się chmurzyć po pół godziny, a po następnych kilkunastu minutach wiatr bezpardonowo zaczął go przekonywać do powrotu. Dość powiedzieć, że nie musiał nawet określać kierunku w którym wiał. Kierunek wyznaczył Momo, który nie zdążył się schronić i wywiało go przez burtę w kierunku północnym z prędkością czterdziestu trzech węzłów. Jeżeli nawet komuś przeszło przez myśl, żeby ratować biednego Momo, to niestety po kilku sekundach nie bardzo już było wiadomo gdzie go szukać, oprócz tego, że na pewno nie na powierzchni. Kiedy statek zawrócił i znalazł się na pierwotnym kursie, wypogodziło się niemal natychmiast. Najbardziej z rozpogodzenia ucieszył się Zielony Ben, a ściślej mówiąc najbardziej ucieszył się z tego, że jemu przypadło w udziale zastąpić Momo w mesie przy wydawaniu przydziału wina, bo zawsze dwójka wydających wychodziła ze służby nieprzytomna i nikt nie miał o to pretensji - ot, takie niepisane prawo - in vino fortuna et vomitus. Nigdy się już za to nie dowiemy, czy Momo katapultując się ze statku wbrew swojej woli, bardziej żałował traconego właśnie życia, czy przepadku kolejki przy wydawaniu wina...

Wtedy jeszcze Kapitan nie skojarzył faktów. Za drugim razem, kiedy w wyniku błędu w obsadzaniu stanowisk, sternik dostał przydział przy wydawaniu wina i z przyczyn obiektywnych stracił przytomność nie doszedłszy do steru, w wyniku czego statek zszedł z kursu prosto w objęcia sztormu, Rypka wiedział już, że może płynąć w zasadzie w każdym kierunku, ale przeżyć może tylko w jednym. 

Próby dobicia do jakiegokolwiek lądu też okazały się niezbyt szczęśliwym pomysłem. Przy każdej próbie zbliżenia się do brzegu, aż nadto wyraźnie było na nim widać sztandary Hegemona. Rypka poddał się i płynął ku swojemu przeznaczeniu. Skupił się na utrwalaniu swojego rozwijającego się w imponującym tempie pijaństwa. Często towarzyszył mu Duży Leon, który już dawno przestał ukrywać, że wie w jakim kierunku zmierza zabawa w kotka i myszkę z Kimś Bliżej Nieokreślonym z głowy Kapitana. Jednak nie wiedział wiele więcej ponad to, że Koniec Świata jest nieuniknionym celem podróży, Obłąkany Dik spotkał się i z nim, ale nie był na tyle nierozsądny i wylewny, żeby uświadomić go bardziej niż Rypkę. Co jakiś czas na lampkę lub jedenaście lampek wina, grogu, czy co tam było aktualnie pod ręką, wpadała do Kapitana Aztem. Na początku nie było w ogóle mowy o miłości, później też nie, ale wraz z upływem czasu... nie, też nie. Co nie znaczyło, że nie figlowali co jakiś czas. Ona niespecjalnie była przekonana do śliniącej się na jej widok załogi, a on wyszedł z założenia, że skoro Hegemon i tak go ściga, to niech przynajmniej ma za co. 

Któregoś ranka Kapitan obudził się mocno zaniepokojony snem. Nie zdążył jeszcze dobrze przemyśleć, co właściwie widział w nocy, bo Zielony Ben wszedł bez pukania do jego kajuty i wypuszczając dym z fajki powiedział:

- Coś dziwnego dzieje się na horyzoncie. Burza...

- Burza jak burza, może zszedłeś z kursu?

- Nie. Ta burza wygląda na... piaskową, tylko że tam nigdzie nie ma lądu. 

- Świetnie. A stada mustangów tam nie ma? - zirytował się Rypka, podejrzewając że Zielony Ben golnął sobie nieco więcej niż zwykle i podrasował się zielonym tytoniem. 

- Wyjdź i sam zobacz. Wydarzyło się coś jeszcze... - ciągnął najpoważniej w świecie Ben i wtedy Kapitan się zorientował.

- Kulawy i Wito poderżnęli sobie gardła? - pytanie Rypki zabrzmiało jakby wcale nie oczekiwał odpowiedzi, bo też i wcale jej nie oczekiwał. Wiedział już dlaczego przyśnili mu się minionej nocy. 

- Zarżnęli się jak prosiaki, o ile prosiaki potrafiłyby chwycić nóż w raciczki...

- Wracaj do steru. Zaraz wyjdę na pokład zobaczyć co się dzieje. 

Kapitan wstał. Przytroczył sobie do pasa pałasz i otworzył drzwi od kajuty. Nagle poczuł, że zaczyna go uciskać skafander i usłyszał głos Dużego Leona zza kokpitu:


- Kapitanie, weszliśmy w pas Pyłu Kentaxa. Proszę o pozwolenie włączenia odpychaczy magnetycznych...

- Tak, tak - wyłącz to świństwo, bo mi we łbie świdruje - po chwili zawieszenia powiedział Kapitan. Nienawidził magnetycznych odpychaczy. Kiedy działały, czuł się jakby milion szczeniaczków na raz lizało mu zwoje mózgowe. Kiedy prędkość kutra wróciła do normy - czyli 0,7 prędkości rozszerzania się wszechświata, Kapitan poczuł ulgę i odkrył, że w końcu jest w swoim świecie. Najwyraźniej nie wszyscy jednak w nim byli... Zza pleców dobiegł go kobiecy głos: "O kurwa, jakie światełka!"


Aztem stała jak zaczarowana. Reszta załogi odwróciła się w jej stronę i też ją zaczarowało. Szybki w ich kaskach zaszły mgłą, skafandry zrobiły się ciut przyciasne, a monitory funkcji życiowych wmontowane w rękawy zaczęły pokazywać niebezpieczny wzrost ciśnienia i tętna. Jak to było możliwe, że wszyscy mieli na sobie standardowe skafandry METI (nic wyszukanego, budżetowa normalka), tylko Aztem stała przed nimi ubrana w... nic? Duży Leon jedynie świsnął z zachwytu, ale już Zacier i Czerwony Zub gwizdnęli klasycznie - podręcznikowo wręcz. Rypka spojrzał na nich karcąco i cała trójka spuściła wzrok... z piersi trochę niżej.

Kapitan intuicyjnie wyczuwał, że coś poszło nie tak. Plan tych gnojków, którzy chcieli go ściągnąć na Tribiusa musiał mieć najwidoczniej luki i chyba nie przewidywał obecności Aztem na kutrze albo... Albo nie przewidywał, że dziewczyna zmaterializuje się bez ubrania. Czyżby miał to być dowód, że jako jedyna na statku była autentycznie z miejsca i czasu, z którego właśnie ich wyciągnięto? W głowie Rypki zapanował lekki chaos. Z jednej strony myśli prześcigały się w analizie sytuacji czasoprzestrzennej, a z drugiej usilnie próbował wymyślić jak ubrać biedną Aztem. Co prawda wysunięte kolano, ręka na biodrze i frywolne dmuchanie w opadający kosmyk włosów wcale nie wyglądało na rozpaczliwą ochronę jej odsłoniętych dowodów na płeć żeńską, ale w jakiś sposób musiał rozładować gęstniejącą atmosferę, która obecnie oscylowała w okolicach konsystencji śmietanki do kawy.

- Leon. - zwrócił się do pilota Kapitan. - Leon! - zdynamizował swoją wypowiedź Rypka, a Duży nieco wyrwany z zamurowania szybko obrócił wzrok w stronę Rypki.

- Czy mamy jakieś zapasowe kombinezony?

- Na Piatku? (Tak zwyczajowo nazywano kutry Piatskiego z serii AF - czyli w zasadzie najstarszej serii i prawdę mówiąc jedynej, która była zdolna do latania dużo dłużej niż okres ośmioletniej gwarancji, później można się było spodziewać awarii w trakcie któregoś lotu. Jakiej awarii? Nie wiadomo - żaden statek nie wrócił do bazy, żeby to sprawdzić. Jako, że awaria następowała czasem po miesiącu, ale czasem nawet i po dwóch latach, sprzedawano kutry cywilizacjom, które cieszyły się jak dzieci, że w ogóle mogą latać dalej niż ich własna atmosfera). Na Piatku? - raz jeszcze zaśmiał się Leon - Czternaście zapasowych torped ogniwowych, dwie zapasowe tony kostek etanolowych (wystarczających do czyszczenia torped przez osiemdziesiąt lat lub w celach spożywczych dla załogi przez jakieś dwa miesiące), dwadzieścia cztery kopie czytników z nagranym Manifestem Kolonialnym, ale zapasowych skafandrów to jeszcze w życiu nie widziałem.

W czasie kiedy Leon wyliczał wyposażenie Piatka, Zacier wyciągnął skądś koc termiczny i podał Aztem.

- Lepiej się póki co tym okryj. Piatski ma to do siebie, że stabilizatory temperatury nie są specjalnie wydajne. Jak wejdziemy w jakiś obszar poniżej minus dwustu stopni, to będziemy w środku mieli minus dziesięć jak nic.

Dziewczyna przykryła się kocem i przeszła do ofensywy.

- Co się tu kurwa dzieje? W czym my jesteśmy? Czemu to jest takie jasne bez ognia? - wskazała na lampę

- To lampa - lakonicznie odpowiedział Kapitan - Nie wytłumaczymy ci na razie dlaczego różne rzeczy działają tu jak działają. Jesteś tak jakby w przyszłości. Znaczy w przyszłości do miejsca i czasu, który uważałaś za teraźniejszość. - Rypka zdał sobie sprawę, że chyba nie do końca jasno tłumaczy zaistniałą sytuację. - Jak w nocy patrzyłaś w niebo, to widziałaś gwiazdy. To teraz mniej więcej jesteś w tych okolicach na które patrzyłaś. Plus minus dwieście lat świetlnych. I jakieś tysiąc lat później. To w czym jesteśmy to taki statek, z tym że nie pływa, a lata i nie między wyspami, a między galaktykami. Twoja Bułgaria jest na jednej z kul-planet, których znamy obecnie miliardy, ale tylko o kilkuset wiemy, że są zamieszkałe. Planeta Ziemia, na której jest Bułgaria była siódmą w kolejności skolonizowaną przez ludzi, czyli nas. Straciła jednak w pewnym czasie kontakt z Majoratem, czyli całością ludzkiej rodziny planet i stanowi tak jakby odrębny byt, nieświadomy życia we wszechświecie. Oprócz nas jest jeszcze kilka innych form życia, które znamy i pewnie sporo których nie znamy. Największe z nich to Szkielety. Znaczy nazywamy ich szkielety, bo mają układ kostny niczym nie przykryty, ale tak naprawdę nazywają się Winianie. Później są Elfy, Lodogłowi, Tribianie i Ludzie. Masz jakieś pytania?

- Tak! Co się tu kurwa dzieje? W czym my jesteśmy i czemu to jest takie jasne bez ognia?

- Kapitanie - odezwał się Zub - Przepraszam, że przerywam wykład, ale może wzięlibyśmy po kosteczce etanolowej? Tyle lat nie miałem już tego w ustach, a i tobie będzie łatwiej przekazać jej, gdzie jest i gdzie właściwie lecimy... A właściwie to gdzie lecimy?

- Zacier. Jakie punkty mamy ustawione? - spytał nawigatora Kapitan

- Słońce - zaśmiał się Zacier - przecież wiesz, że Pluton, co się głupio pytasz.

- To chwilę nam zajmie. Leon, przynieś kostki. Spróbujemy oświecić nieco Aztem.

Kiedy Leon wrócił, Rypka z chęcią odgryzł pół kostki i prawie od razu poczuł przyjemne odrętwienie. Zamknął na chwilę oczy, delektując się tym stanem, ale zamiast jakiegoś relaksującego obrazu zobaczył twarz Kapelana i jego martwe oczy wpatrujące się w niego. "Co byś powiedział na małe odwiedziny?" - usłyszał w głowie...

Kapelan stanął przed Rypką jak żywy, przy czym określenie "jak żywy" nie do końca oddawało stan Wermuta. Stał bardziej "jak martwy" - wciąż z poderżniętym gardłem, szary niczym powierzchnia planety zwanej obiegowo "Szara Ladacznica" (z racji niezwykle szarego koloru i zmieniającej się grawitacji - przyciągała mocniej statki z dużą zawartością platyny i złota) oraz z butelką krutu (tribiańskiego destylatu składającego się w 99% z czystego alkoholu etylowego oraz w 1% z kwarcowego aromatu).


Rypkę nie tyle zaskoczyła obecność Kapelana, co butelka w jego dłoni. O ile kojarzył charakterystykę stanu przejściowego pomiędzy człowiekiem, a tribiańskim półżywym, to krążenie krwi w nim nie występowało z dość prostej przyczyny - taki osobnik nie posiadał nawet kropli krwi, zatem i skuteczność działania alkoholu była dość dyskusyjna.

- Udajesz że pijesz, udajesz że żyjesz, udajesz że tu jesteś. Jest w tobie coś prawdziwego? - Kapitan nie bał się już Wermuta. Odkąd przeniósł się w czas sobie współczesny, z każdym dniem przypominał sobie coraz więcej cech otaczającego go obecnie świata.

- Masz na myśli to? - Kapelan uniósł nieznacznie flaszkę - powiedzmy, że to rekwizyt, żebyś mnie pozytywnie kojarzył - wykrzywił niebiesko-fioletowe usta duchowny, co miało prawdopodobnie oznaczać sarkastyczny uśmiech.

- To też. Wpadłeś z kurtuazyjną wizytą? Zabić mnie przecież nie możesz, choćbyś chciał, nie wolno ci póki nie jesteś w pełni półżywym. Myślisz, że o tym nie wiem? Zresztą nawet cię tu nie ma. O ile mi wiadomo, projekcje nie mają w swojej historii przypadków wpływania na świat materialny.

- Przyszedłem cię namówić żebyś sam się zabił sukinsynu - Kapelan znowu wykrzywił martwą tkankę ust. - Uuuuu jestem duchem, co dzwoni łańcuchem, czujesz się przerażony, zabij się ośle. - beznamiętnie wyrecytował Wermut.

- Nie doceniałem cię. Jednak jesteś natrzaskany. Kwarc? - zapytał szczerze zaciekawiony Kapitan

- Mhm. - przytaknął wesoło, jak na półprodukt przemiany zwłok ksiądz.

- Dobra. Przyszedłeś się pochwalić, że padlina może się nachlać, rozumiem. Coś jeszcze? Pozdrowienia od kogoś? Paczka od wujka z Czwartego Saturna? Stopowe garnki za pół ceny? Ubezpieczenie od wessania przez czarną dziurę?

- Coś w tym guście. Powiedzmy, że sytuacja się nieco zmieniła. Powiedzmy, ze Tribiusem nie rządzą już ci, którzy chcieli cię zamienić w bardzo symetryczną kupkę niczego. Tribianie z przyczyn... od nich niezależnych, ale wyjątkowo bolesnych są obecnie na swojej podstawowej planecie mile widziani... jako siła robocza (ci bardziej ulegli) lub nawóz roztrząsany na uprawach przez siłę roboczą (ci, którzy krzyczeli "Tribius nigdy się nie podda" czy coś w tym guście). Jasne, że Tribianie się zaraz zlecą z tych swoich kilkudziesięciu planetek i niewykluczone, że jakieś szanse w tej wojnie mają, ale póki co, sam rozumiesz jaki mają wybór - z grabkami lub pod grabkami.

- Kto zatem? Szkielety? - wtrącił się Rypka

- E-e. - nieznacznie pokręcił głową Kapelan (w jego stanie znaczne pokręcenie głową mogłoby oznaczać jej niespodziewane odpadnięcie, w najlepszym przypadku obrócenie o sto osiemdziesiąt stopni, co odbyłoby się ze szkodą zarówno dla urody, jak i funkcjonalności obecnego ciała Wermuta. - Nowi szefowie Tribiusa też cię nie kochają, ale za to bardzo cenią to, czym jesteś i nie są na tyle niemądrzy, żeby cię tylko zabić. Szanują cię. Mówią o tobie Cenny Robak. O mnie mówią tylko Robak, ale to i tak całkiem nieźle. Chcą cię użyć tylko raz, a potem możesz sobie... zresztą co ty tam możesz. W każdym razie, skoro i tak się wybierasz na Tribiusa - Kapelan znowu się wykrzywił w uśmiechu - to uznałem, że miło ci będzie, jak cię poinformuję, że jeszcze nie jesteś trupem.

- Szkoda, że nie można cię zarżnąć po raz drugi. Kto na mnie czeka?

- Elfy. Dasz wiarę, że dwa elfy opanowały Tribius? Zupełnie przypadkowo. Okazało się, że wystarczy się śmiać z tortur, które im fundowano, a Tribianie z zaciekawieniem będą stosować kolejne techniki i puszczać je w publicznej telewizji, ściągając przed ekrany 98% populacji Tribian. W tym czasie elficka flota podleciała zupełnie nie niepokojona i rozpieprzyła w drzazgi cały ich system obronny. No fakt. Może rzeczywiście nie dwa elfy, a kilkadziesiąt tysięcy, ale historia ciekawa, prawda? 

Kapelan zniknął, pozostawiając za sobą jedynie dźwięk pijackiego czknięcia. Rypka bił się chwilę z myślami, by po kilku minutach wrócić do kokpitu kutra, gdzie zastał Zaciera, Zuba i Aztem.

- Panowie... i lalka. Plany nam się nieco zmieniły. Na Tribiusie zastaniemy... nie bardzo wiadomo co. Może wojnę, może tylko niemiłe powitanie, a może rozwalą nas zanim zbliżymy się do planety. Bądźcie czujni i informujcie mnie o wszystkim, co będzie choć o nanorok świetlny odbiegało od normy w pobliżu Plutona. A ty Aztem choć ze mną, musimy poważnie pogadać...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz