Kapitan w pierwszej kolejności
postanowił poznać kapelana. Nie żeby wiara zajmowała w jego systemie wartości czołowe miejsce (raczej tak w okolicach dwudziestego i wciąż notowała spadek na
top-liście), ale wychodził z założenia, że na końcu świata, gdzie zmierzał,
mógł siedzieć bóg lub ktoś z jego ekipy i warto mieć ze sobą kogoś z
branży. Oczywiście na końcu świata mogło siedzieć cokolwiek – stugłowa hydra,
piękna syrena, brzydka syrena, para płochliwych okapi… naprawdę cokolwiek.
Ciężko zatem byłoby się
przygotować na każdą ewentualność, ale bóg wydawał się kapitanowi najciekawszą
wersją, miał też jak nigdy wcześniej nadzieję, że trafił w życiu z wyznaniem. Nie chciał bowiem na końcu
świata dowiedzieć się, że bóg co prawda tam jest i tu trafił bez pudła, ale
jest to akurat bóg z przeciwnego obozu i wszystko można o nim powiedzieć,
oprócz tego że jest miłosierny.
Rozmyślając tak, Rypka doszedł do
niewielkiego, schludnego domku otoczonego zadbanym ogrodem. Od razu widać było, że mieszka tu osoba
wyważona, poukładana, dbająca o bliźnich (ptaki bowiem chętnie kryły się w przed
słońcem w konarach kwitnących na biało wiśni, a skoro ptaki z ufnością bytowały
w tej okolicy, to ludzie pewnie też). Niestety nie był to dom kapelana.
Prowadzący Kapitana żołnierz zauważył, że są dopiero w połowie drogi.
Kapelan mieszkał w pokoju na
piętrze popularnej knajpy. Nie bardzo wiadomo czemu lokal zawdzięczał swoją
popularność. Jakość serwowanych tu posiłków nie była powalająca, a w zasadzie
była, bo odsetek zatruć w wyniku spożycia szacowano na około jedną czwartą.
Reklamacji nie uwzględniano, chyba że reklamujący zjawiał się z odpowiednim
zapleczem militarnym, wtedy po krótkiej konfrontacji zwracano pieniądze. Czasem
konfrontacje były dłuższe, więc i wystrój lokalu po pewnym czasie można było
określić jako chaotyczny i nieco zdezelowany. Być może knajpa miała się dobrze,
bo miejscowi lubili wyzwania, które można określić mianem „bułgarskiej ruletki”.
Wchodząc bowiem do nomen omen „Niespodzianki”, nigdy nie było się pewnym w
jakim stanie się wyjdzie i czy w ogóle.
Kapitan, wraz ze swoim
przewodnikiem weszli do oberży i od razu udali się na piętro, wychodząc z
założenia, że śmierć kulinarna nie jest godna ani żołnierza, ani żeglarza. W
pokoiku zastali kapelana, którego trzeźwość można było określić jako „w normie”,
ale tylko w skali kapelana, bo w średniej skali ogólnie przyjętej przez
ludzkość, Wermut był nałomotany dość mocno.
- Jestem Rypka – przedstawił się
kapitan.
- Nie udzielam porad
psychiatrycznych – odpowiedział kapelan na tyle wyraźnie, na ile było to
możliwe w jego stanie.
- Nazywam się Kapitan Rypka i z
polecenia hegemona przyszedłem zaciągnąć cię na statek.
- Ciągnij zatem – beznamiętnie stwierdził
Wermut, zdradzając w oczach obojętność, co do swojego losu.
- Będziesz kapelanem załogi
statku na koniec świata – Kapitan nie lubił długich rozmów o pracę.
- O, dawno nie robiłem za
kapelana, ostatnio byłem… - kapelan zawiesił zdanie szukając ostatniego zawodu
- …ostatnio byłem konsumentem – wybełkotał zadowolony z siebie, że tak zgrabnie
udało mu się nazwać bycie menelem.
Kapelan dostał rozkaz stawienia
się na statku dwa dni później oraz sugestię, żeby stawić się tam na trzeźwo.
Nie bardzo wiadomo, które z poleceń było bardziej absurdalne. Grunt, że kapelan
spóźnił się o cztery dni i przybył nawalony… nawet jak na swoją skalę.
Tymczasem Rypka udał się do
miejscowego więzienia kaperować resztę załogi. Nie można powiedzieć żeby
rekrutacja przebiegła satysfakcjonująco. Spośród czterdziestu szczęśliwców,
dwóch płynęło kiedyś statkiem, czternastu widziało morze, szesnastu słyszało o
morzu, dwóch było głuchoniemych, więc ich związki z morzem póki co pozostawały
nieznane. Pozostałych sześciu nie miało do czynienia z wodą, co zresztą było
dość dobrze czuć. Kapitana naszła refleksja, że z taką załogą sukcesem będzie
nie tyle dotarcie na koniec świata, co wypłynięcie z portu (umówmy się, że
będziemy ten kawałek brzegu nazywać portem, żadnego bowiem portu dla jednego
statku nikt nie zamierzał budować). Wciąż jednak były to najlepsze warunki,
jakie ktokolwiek chciał mu zapewnić, więc pomyślał, że do odważnych świat
należy, choć wiedział dobrze, że do odważnych należy też spora część cmentarzy
oraz porozwalanych tu i ówdzie po świecie kości.
Optymizmem za to napawał fakt, że
większość nowej załogi Wandala przejawiała chęć do łupienia (jako alternatywnej
do uczciwej formy zdobywania środków w czasie podróży), grabienia (jako
alternatywnej do łupienia formy zdobywania środków) oraz gwałtów (jako
nieodłącznego elementu łupienia i grabienia). Głuchoniemi zdecydowanie byli za
gwałtami, co wyrażali niedwuznacznym oblizywaniem się podczas, gdy migowo
tłumaczono im mniej więcej o co chodzi.
Póki co część ludzi została
oddelegowana do kupienia niezbędnego zaopatrzenia, za otrzymane od Zdravka
pieniądze. Załoga co prawda była gotowa od razu zacząć od łupienia, ale wobec
hojności hegemona (mniej) oraz dużej siły wojsk władcy (bardziej), zgodziła się
grabież odłożyć na później. Niedługo potem wyprawa była prawie gotowa i można
było wypływać na szerokie wody.
Czekano tylko na kapelana…
Zobacz również:
<< Poprzedni odcinek - "Audiencja" Następny odcinek - "W drogę!" >>
Zobacz również:
<< Poprzedni odcinek - "Audiencja" Następny odcinek - "W drogę!" >>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz