czwartek, 15 stycznia 2015

Przygody Kapitana Rypki zwanego Wandalem - rozdział 2. "Załoga"

Kapitan w pierwszej kolejności postanowił poznać kapelana. Nie żeby wiara zajmowała w jego systemie wartości czołowe miejsce (raczej tak w okolicach dwudziestego i wciąż notowała spadek na top-liście), ale wychodził z założenia, że na końcu świata, gdzie zmierzał, mógł siedzieć bóg lub ktoś z jego ekipy i warto mieć ze sobą kogoś z branży. Oczywiście na końcu świata mogło siedzieć cokolwiek – stugłowa hydra, piękna syrena, brzydka syrena, para płochliwych okapi… naprawdę cokolwiek.

Ciężko zatem byłoby się przygotować na każdą ewentualność, ale bóg wydawał się kapitanowi najciekawszą wersją, miał też jak nigdy wcześniej nadzieję, że trafił w  życiu z wyznaniem. Nie chciał bowiem na końcu świata dowiedzieć się, że bóg co prawda tam jest i tu trafił bez pudła, ale jest to akurat bóg z przeciwnego obozu i wszystko można o nim powiedzieć, oprócz tego że jest miłosierny.

Rozmyślając tak, Rypka doszedł do niewielkiego, schludnego domku otoczonego zadbanym ogrodem.  Od razu widać było, że mieszka tu osoba wyważona, poukładana, dbająca o bliźnich (ptaki bowiem chętnie kryły się w przed słońcem w konarach kwitnących na biało wiśni, a skoro ptaki z ufnością bytowały w tej okolicy, to ludzie pewnie też). Niestety nie był to dom kapelana. Prowadzący Kapitana żołnierz zauważył, że są dopiero w połowie drogi.

Kapelan mieszkał w pokoju na piętrze popularnej knajpy. Nie bardzo wiadomo czemu lokal zawdzięczał swoją popularność. Jakość serwowanych tu posiłków nie była powalająca, a w zasadzie była, bo odsetek zatruć w wyniku spożycia szacowano na około jedną czwartą. Reklamacji nie uwzględniano, chyba że reklamujący zjawiał się z odpowiednim zapleczem militarnym, wtedy po krótkiej konfrontacji zwracano pieniądze. Czasem konfrontacje były dłuższe, więc i wystrój lokalu po pewnym czasie można było określić jako chaotyczny i nieco zdezelowany. Być może knajpa miała się dobrze, bo miejscowi lubili wyzwania, które można określić mianem „bułgarskiej ruletki”. Wchodząc bowiem do nomen omen „Niespodzianki”, nigdy nie było się pewnym w jakim stanie się wyjdzie i czy w ogóle.

Kapitan, wraz ze swoim przewodnikiem weszli do oberży i od razu udali się na piętro, wychodząc z założenia, że śmierć kulinarna nie jest godna ani żołnierza, ani żeglarza. W pokoiku zastali kapelana, którego trzeźwość można było określić jako „w normie”, ale tylko w skali kapelana, bo w średniej skali ogólnie przyjętej przez ludzkość, Wermut był nałomotany dość mocno.

- Jestem Rypka – przedstawił się kapitan.

- Nie udzielam porad psychiatrycznych – odpowiedział kapelan na tyle wyraźnie, na ile było to możliwe w jego stanie.

- Nazywam się Kapitan Rypka i z polecenia hegemona przyszedłem zaciągnąć cię na statek.

- Ciągnij zatem – beznamiętnie stwierdził Wermut, zdradzając w oczach obojętność, co do swojego losu.

- Będziesz kapelanem załogi statku na koniec świata – Kapitan nie lubił długich rozmów o pracę.

- O, dawno nie robiłem za kapelana, ostatnio byłem… - kapelan zawiesił zdanie szukając ostatniego zawodu - …ostatnio byłem konsumentem – wybełkotał zadowolony z siebie, że tak zgrabnie udało mu się nazwać bycie menelem.

Kapelan dostał rozkaz stawienia się na statku dwa dni później oraz sugestię, żeby stawić się tam na trzeźwo. Nie bardzo wiadomo, które z poleceń było bardziej absurdalne. Grunt, że kapelan spóźnił się o cztery dni i przybył nawalony… nawet jak na swoją skalę.

Tymczasem Rypka udał się do miejscowego więzienia kaperować resztę załogi. Nie można powiedzieć żeby rekrutacja przebiegła satysfakcjonująco. Spośród czterdziestu szczęśliwców, dwóch płynęło kiedyś statkiem, czternastu widziało morze, szesnastu słyszało o morzu, dwóch było głuchoniemych, więc ich związki z morzem póki co pozostawały nieznane. Pozostałych sześciu nie miało do czynienia z wodą, co zresztą było dość dobrze czuć. Kapitana naszła refleksja, że z taką załogą sukcesem będzie nie tyle dotarcie na koniec świata, co wypłynięcie z portu (umówmy się, że będziemy ten kawałek brzegu nazywać portem, żadnego bowiem portu dla jednego statku nikt nie zamierzał budować). Wciąż jednak były to najlepsze warunki, jakie ktokolwiek chciał mu zapewnić, więc pomyślał, że do odważnych świat należy, choć wiedział dobrze, że do odważnych należy też spora część cmentarzy oraz porozwalanych tu i ówdzie po świecie kości.

Optymizmem za to napawał fakt, że większość nowej załogi Wandala przejawiała chęć do łupienia (jako alternatywnej do uczciwej formy zdobywania środków w czasie podróży), grabienia (jako alternatywnej do łupienia formy zdobywania środków) oraz gwałtów (jako nieodłącznego elementu łupienia i grabienia). Głuchoniemi zdecydowanie byli za gwałtami, co wyrażali niedwuznacznym oblizywaniem się podczas, gdy migowo tłumaczono im mniej więcej o co chodzi.

Póki co część ludzi została oddelegowana do kupienia niezbędnego zaopatrzenia, za otrzymane od Zdravka pieniądze. Załoga co prawda była gotowa od razu zacząć od łupienia, ale wobec hojności hegemona (mniej) oraz dużej siły wojsk władcy (bardziej), zgodziła się grabież odłożyć na później. Niedługo potem wyprawa była prawie gotowa i można było wypływać na szerokie wody.
Czekano tylko na kapelana…

Zobacz również:

<< Poprzedni odcinek - "Audiencja"                                                 Następny odcinek - "W drogę!" >>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz