środa, 14 grudnia 2016

Technikum cz.4

re do potęgi minus j fi! Mógłbym to recytować wyrwany z najgłębszego snu, przy czym deklamowanie tego wzoru przez sen jest najwłaściwsze, bo dotyczy liczb urojonych. Co to są liczby urojone? Lubię myśleć, że to takie które wymyślał Pitagoras, wzmocniwszy się uprzednio heroiną z gór Harzu, która jak wiadomo wracała w wielkim stylu, w wielkim filmie. Co w tym wzorze znaczą "r", "e" "j" i "fi"? Nie pytajcie. Za bardziej błahe rzeczy zdarzało się ludziom w historii dostawać po pysku. 


Ten wstęp to z grubsza cała moja wiedza techniczna wyniesiona ze szkoły. Nie wiem czemu akurat ten wzór zapamiętałem. Prawdopodobnie dlatego, że odjazdowo brzmi, nie jest za długi i można się nim chwalić laskom, które lecą na wiedzę (o ile komuś będzie dane spotkać takie w życiu), bo i tak nie będą wiedziały o co chodzi. Chyba, że studiują matematykę, ale podrywanie matematyczek to już wyższa matematyka. Ten wzór wpoił mi do głowy magister Zbigniew. Powiedzieć o nim, że był legendą tej szkoły, to nic nie powiedzieć. Legendy szkoły to chodziły do niego na audiencje. To był Chthulu świata nauk elektrotechnicznych. Był panoptikonem edukacyjnym. Wystarczyło, że uczniowie mieli świadomość do czego jest zdolny, żeby nigdy, przenigdy nie próbować żadnych sztuczek. Potrafił na klasówce stanąć nad uczniem, popatrzeć w kartkę i zapytać "Uczył się therion?", "Uczył profesorze!", "To się nie nauczył..." i therion skreślał poprawnie rozwiązane zadanie, i dopiero pisał głupoty. Zbigniew kochał takie gierki. Paradoks ściągania u niego polegał na tym, że można to było robić tylko, kiedy magister patrzył prosto w oczy - tak miał skonstruowany wzrok, potocznie zwany zezem. Jedenaście gołych jedynek u Zbigniewa to był taki w miarę przyzwoity wynik, który można było przy dobrej woli wyciągnąć na średnio mocną trójkę. Nieważne. Ważne jest to, że będę mu wdzięczny do końca swoich dni, bowiem to on w niespełna dwa miesiące od rozpoczęcia przeze mnie nauki w elektryku, na zawsze wyleczył mnie z chęci związku z jakąkolwiek techniczną gałęzią wiedzy. Wszyscy następni nauczyciele przedmiotów technicznych już mieli gotowy we mnie gotowy materiał do przepychania przez kolejne etapy szkolenia. Z elektrotechniki Zbigniewa wyszedłem już jako oszlifowany brylant, gotowy na humanistyczną polerkę. Brzydkie, niezdecydowane kaczątko, które szukało swojej życiowej drogi, stało się pięknym łabędziem unplugged. 

Na drugim biegunie szkoły, ale nie liczmy na poprawę nastroju - na drugim równie lodowatym biegunie szkoły, miała swoją siedzibę Ona. Cesarzowa nauk matematycznych, Zrodzona z Burzy i Macierzy, Wykuta na Blachę w Górze Przeznaczenia, Gwiazda wskazująca drogę królom Sinusowi, Cosinusowi i Tangensowi, którzy szli po paraboli, aby złożyć dary, jak tylko znajdą instrukcję z Ikei. Słowem magister Krystyna. O ile pan Zbigniew wyleczył mnie z zapędów technicznych jak najlepszy doktor, o tyle Ona nie miała zamiaru iść w jego ślady. To znaczy pod względem subtelności. Bo niewątpliwie bardzo szczegółowo i precyzyjnie naszkicowała mi ścieżkę mojej matematycznej kariery, na której stał niezwykle wyraźny szlaban z napisem "Jeszcze jeden krok i nie ma takiej techniki, która pozwoliłaby zidentyfikować twoje zwłoki." Do dziś zachodzę w głowę jak taki ścisły umysł jak pani magister, mógł być tak niestabilny emocjonalnie, tak niezrównoważony w swoich ocenach, a jednocześnie zdradzać oznaki człowieczeństwa pomiędzy falami tsunami matematycznego obłędu. Koniec końców i Ona okazała się Krakenem o matczynym sercu. W piątej klasie zawołała mnie po lekcji i powiedziała, że jeżeli jestem w stanie przysiąc na Azraela i Beliala oraz pomniejsze demony, że nie roszczę sobie praw do oceny wyższej niż trójka na świadectwie maturalnym, a także zaklnę się na unurzany w krwi cielęcej pentagram, plując w cztery strony świata, że nie ważę się podejść do matury z matmy, to Ona uwolni mnie od klątwy, pobierając jedynie prowizję w postaci mojej duszy i moich potomków do siódmego pokolenia i nie będę musiał do końca szkoły chodzić na lekcje matematyki. Łza szczęścia spłynęła mi prosto do płonącego kielicha na ołtarzyku...

Nie znaczy to, że w mojej szkole uczyły same świry. Byli też poczciwi nauczyciele techniczni. Zabawny i rubaszny był pedagog od rysunku technicznego, który mojemu koledze postawił piątkę za rysunek dźwigni (znaczy mi postawił, kolega tylko narysował, w zamian za napisanie mu wypracowania z polskiego), ale już AutoCAD-owi (czyli specjalistycznemu programowi komputerowemu do takich rzeczy, który też mi narysował co nieco i nie prosił o wypracowanie) tylko czwórkę. Był magister Alojzy, który na zajęciach z elektroczegoś co lekcję powtarzał, że on wie, ze therionowi to w zasadzie (i tu machał wymownie wskazówką jak wahadłem) i że on szanuje, że nie zajmuję się głupotami na jego lekcjach, tylko grzecznie czytam "Politykę" (bo akurat w środy były jego lekcje, a ów tygodnik co środę wychodził i być może dalej wychodzi - dawno nie czytałem). Była magister Irena, która chciała mnie wyswatać ze swoją córką i musiałem się nagimnastykować, żeby i córki nie przyjąć, i matki nie rozwścieczyć. Byli i inni, ale o tym w następnej części... Stay tuned!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz