środa, 12 października 2016

Technikum cz.3

...a do szatni chodziliśmy na kremówki. Moglibyśmy, gdyby tam jakieś kremówki były, ale prędzej by tam krematorium postawili, niż ciastkarnię. A propos krematorium, to zaraz nieopodal szatni była stołówka, gdzie podawano naszą ulubioną zupę - ciepłą. Zupy gotowane były wedle znanego od wiek wieków schematu: poniedziałek - rosół, wtorek - krupnik z rosołu, środa - pomidorówka z krupniku, czwartek - węgierska z pomidorówki, piątek - zupa krem z tajemniczych składników szefa kuchni.

O jedzeniu identycznym z naturalnym będzie jeszcze czas pomówić. Wróćmy do szatni. Szatnia składała się z głównie z wieszaków i pań szatniarek. Oprócz tego z okienek - no takich dużych okienek jak te stanowiska do rozmowy z rodziną w amerykańskich więzieniach, tylko bez szyby z dziurami i bez telefonu. Mądrość szatni tkwiła jednak w haśle "Bezpieczeństwo przede wszystkim. Głównie przed logiką." Żeby bowiem młodzież nie tłoczyła się jak oliwki na "oliwę super no mówię panu cymes ekstra virgin", postawiono przed okienkami takie barierki, że niby kolejka ma być i pojedynczo w przestrzeni pomiędzy barierką, a okienkim grzecznie posuwać się będzie młodzież, przy czym posuwanie się młodzieży co prawda już wtedy było modne, ale posuwanie się setek niemalże mężczyzn, nie należało jeszcze do dobrego tonu. Także w szatni panował raczej Grunwald, niż Polonez Ogińskiego. Nie muszę też dodawać, że Ci którzy aktualnie w naiwności swej weszli w tę kolejkową alejkę barierkowo-okienkową, byli dla pozostałych łatwiejszym celem niż jabłko dla Wilhelma Tella z taką modyfikacją, że zamiast łuku ma granat... I być może te Bitwy pod Szatnią byłyby najbardziej dramatycznymi wspomnieniami mojego życia, gdyby nie mały szczegół. Ten drobny detal to nepotyzm. W szatni pracowała ciotka Przemka, więc wystarczyło wchodząc do szatni, podskoczyć nieznacznie, wychylając łeb ponad tłum, żeby laserowy rejestrator siatkówki oka ciotki wyłapał naszą obecność. Wtedy ona otwierała drzwi do szatni i brała nasze kurtki (lekkie nie były, zdaje się że obaj nosiliśmy wtedy solidne ramoneski - moja wisi do dziś w szafie i czeka na jeszcze dziesięć kilo w dół - obiecuję ci maleńka, że dam radę i znowu będziemy razem). Tak było przez pierwsze lata, później już byliśmy raczej rozpoznawalni wśród współtowarzyszy szkolnej niedoli i mieliśmy pierwszeństwo w kolejce - jak do michy we więźniu. Warto wspomnieć, że przywilejem było pełnienie w ciągu dnia dyżuru w szatni - bo po co szatniarki mają całą dobę siedzieć przy wieszakach, jak mogą to zrobić uczniowie, a panie w tym czasie mogą dyrekcji kawę zaparzyć i powachlować palmowym liściem umęczone dyrektorskie lico. Dla uczniów frajda niemożebna, bo tak jak w "Adwokacie Diabła" pan Cullen nie mógł jednocześnie dymać sekretarki i zabijać w tym czasie swojej żony, tak i uczniowie nie mogli w jednym czasie pełnić dyżuru i być na lekcjach. Najciekawsze jest to, że tylko my z Przemkiem wpadliśmy na pomysł, żeby na szatnianą szychtę zabrać ze sobą... boomboxa (ktoś jeszcze pamięta ten cud techniki?) i cały dzień mieć muzę przy robocie...

Skoro już jesteśmy na tym poziomie szkoły, na którym mieściła się oprócz szatni stołówka (i jakieś sale, ale czego w nich uczyli, tego Wam nie powiem - dydaktyczna część tej placówki poza kilkoma miejscami raczej zatarła się w mojej głowie, a w zasadzie nie wiadomo czy kiedykolwiek tam istniała). Stołówka służyła do jedzenia... raczej rzadko, można powiedzieć że była to jej dość poboczna funkcja. Za naszych czasów, zresztą nie chwaląc się za moją sprawą, przekształciła się w kasyno. Z jakiegoś wyjazdu jako ten Prometeusz, przywiozłem ludzkości ogień - pokera przywiozłem. Nie powiedziałem co prawda, że wraz z pokerem przywiozłem stamtąd dość pokaźny wachlarz umiejętności oszukiwania w karty, ale nie ma nic za darmo. W szczególności nie słyszałem nigdy, żeby poker był za darmo. Nie graliśmy na pieniądze - co to, to nie! A fuj! To wysoce niemoralne by było! To byłoby jak noszenie spódniczek przed kolano przez ówczesne panienki z dobrych domów (znaczy to już i tak były czasy, że spódniczki co prawda może i nosiły za kolano, ale coraz częściej nie zakładały do nich majtek)! Graliśmy na fajki. Mój boże, ileż tam kartonów można było wygrać na kilku przerwach! Po jakimś czasie wszyscy nauczyli się lepiej lub gorzej oszukiwać i gra straciła swój urok. Bo co to za frajda grać uczciwie w pokera (znaczy że wszyscy oszukują, czyli sprawiedliwość jest). Ktoś może zapytać, dlaczego my w szkole zajmowaliśmy się takimi tematami zastępczymi, jak gra w karty, czy knucie jak opanować świat, zamiast uganiać się za dziewczynami? Pytanie bardzo dobre. Kiedy przyszedłem do tego technikum, uczyły się tam dwie dziewczyny, więc statystycznie jedna na siedmiuset. Jedna była ładna, ale zaraz skończyła szkołę, a druga była nienarzucającej się urody. Później przyszła jeszcze jedna, ale zdaje się szybko zaszła w ciążę - nieprawdopodobne, a jednak! Także wiecie, uganianie się za dziewczynami trzeba było sobie zostawić na zajęcia pozalekcyjne. Ja zresztą wtedy wzdychałem do takiej jednej, do której wzdychałem już od kilku wtedy lat, a musicie wiedzieć, że jestem zajebisty we wzdychaniu - z podrywem w owym czasie szło mi jednak znacznie gorzej. Tak więc zdawaliśmy w szatni kurtki, szliśmy na fajkę (jakby nie można było odwrotnie - bo cieplej), graliśmy w pokera i czasem jedliśmy zupę. Pomiędzy tymi głównymi zajęciami coś jeszcze było. Za przeproszeniem - edukacja. Ale o tym zaczniemy już w kolejnym odcinku... Stay tuned!

Poprzednie części znajdziesz tutaj:
Technikum cz.2
Technikum cz.1

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz