Człowiek kiedy ma piętnaście lat, to bywa głupi. Znaczy nie wiem jak inni - ja byłem głupi i do tego beznadziejnie zakochany, więc głupi w dwójnasób. Może nawet potrójnie głupi, bo dodatkowo uważałem się za najmądrzejszego na świecie, a już na pewno za najmądrzejszego w... nie, jednak na całym świecie. Właśnie kończyłem podstawówkę i stanąłem przed dylematem, co ja właściwie chcę dalej robić ze swoim życiem. To nie była łatwa decyzja, bo nie istniała jeszcze wtedy prężna firma "Szlachta nie pracuje".
Skromność nigdy nie była moją mocną stroną, więc nie będę Was oszukiwał - mogłem sobie wybrać dowolną szkołę średnią w moim mieście i jedynym pytaniem, które by mi przed przyjęciem mógł zadać dyrektor, to czy będę się w szkole pojawiał codziennie, czy raczej co jakiś czas, żeby wiedzieli, kiedy rozwijać czerwony dywan przed wejściem.
Podjąłem decyzję, że zostanę informatykiem. W końcu już wtedy przechodziłem Quake'a z zamkniętymi oczami, więc nadawałem się jak mało kto. Wykoncypowałem, że najlepszą szkołą do zostania informatykiem będzie Technikum Elektryczne. Koniecznie chciałem iść do technikum, bo mój brat skończył technikum i tyle się nasłuchałem historii, że jakieś tam lalusiowate licea w ogóle nie wchodziły w grę. Poza tym Elektryk był wówczas elitarnym przybytkiem z podobno obłędnie wysokim poziomem matematyki, fizyki i wszystkich tych przedmiotów, o których jeszcze dziś nie potrafię myśleć bez wymiotnego odruchu.
Z tak precyzyjnie zaplanowaną karierą poszedłem złożyć papiery do owej szkoły. Przeczytałem jakie są przedmioty punktowane. Bardzo chciałbym powiedzieć, że miałem z nich na świadectwie same piątki, Nie byłem jednak aż tak stabilnym w ocenach uczniem. Z polskiego miałem akurat szóstkę, co pozwalało mi wszystkim zdającym z polskiego egzamin powiedzieć... A zresztą po co ja miałem przychodzić i z nimi gadać, skoro nie musiałem? Z reszty rzeczywiście miałem piątki - stawiali mi, to brałem. No nie oszukujmy się, moje przyjęcie do placówki było bardziej oczywiste, niż to że Antoni powoła zespół smoleński. Jakiś tam egzamin był, chyba z matematyki, ale wtedy jeszcze się z matematyką lubiliśmy, więc nie robiliśmy sobie wzajemnie problemu w takich formalnościach.
Zostałem uczniem technikum... Gdybym Wam powiedział, że w zasadzie nie był to mój najtrafniejszy wybór życiowy, to bym Was strasznie oszukał. Wybór cebuli do sałatki przed randką może nie być najtrafniejszym wyborem. Ten można przyrównać do wyboru cebuli, czosnku, kapusty, śledzi, popicie tego mlekiem i pójście na randkę w windzie.
Moje zdolności w kierunku elektronicznym były dość jasne. Nie urodził się jeszcze taki pedagog, który potrafiłby mi jasno wytłumaczyć, że jak prąd coś tam, to urządzenie coś tam, a jak rezystor taki, a tranzystor taki, to na ekranie Quake. Prąd jest groźny! To cała moja wiedza, która pozostała mi do dziś - pająków się boję, horrorów się boję, Żony się boję i prądu się boję. Wtedy jeszcze jednak nie wiedziałem, że te wszystkie mrugające światełka, cyferki i maszyny, które robią "ping", to jest tylko opakowanie, taki lep na muchy i nie o magii światełek będziemy się uczyć, a o tym że jak zapiszesz pół kartki wzorami i schematami, to sobie zapisałeś o osiem kartek wzorów i schematów za mało.
To wszystko nie oznacza jednak, że się nie spełniłem jako uczeń technikum, Spełniłem się i to jeszcze jak. Po prostu w sferze naukowej można powiedzieć, że niezwykle ugruntowałem, ustabilizowałem posiadaną wcześniej wiedzę na temat elektroniki. Nie miałem wcześniej żadnej wiedzy i ze szkoły wyszedłem nie straciwszy ani kropli z tego cennego dorobku.
Nie uprzedzajmy jednak biegu wydarzeń. Póki co byłem dumnym uczniem klasy I CTE Zespołu Szkół Elektrycznych imienia profesora Janusza Groszkowskiego. Moją wychowawczynią została polonistka, która jarała fajki jak Maria Czubaszek i było to najlepsze, co mogło mi się w tej szkole przytrafić, zarówno rozpatrując to z punktu widzenia nauczanego przez wychowawczynię przedmiotu, jak i z punktu widzenia jarania,,,
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz