poniedziałek, 25 stycznia 2016

Ślub cz.1

Zawsze wzruszały mnie historie, w których chłopak i dziewczyna wychowujący się na jednym podwórku, w którymś momencie się zakochują, parują, zaręczają, pobierają, dzieci mają, wnuki mają i na końcu na tym samym podwórku szlag ich trafia, bo człowiek tak jest skonstruowany, że każdego prędzej czy później trafia. Wzruszały mnie takie historie, więc można było w stu procentach założyć, że mnie taka wzruszająca historia nie spotka. Nie spotkała...

Spotkała mnie za to inna, nie mniej wzruszająca z pewnych punktów widzenia. Żeby szybko wyjaśnić jak biegunowo odległa jest historia mojego małżeństwa od tego harlequina o jednym podwórku, wystarczy powiedzieć, że ja jestem białostoczaninem, żona piotrkowianką, poznaliśmy się w Bydgoszczy, parą zostaliśmy w Działdowie, wesele było w Sulejowie, zamieszkaliśmy w Łodzi, a dzieci zamierzamy wysłać w kosmos. Początki były jednak trudne...

Nasza znajomość zaczęła się jak w klasycznym serialu z serii dwa tysiące odcinków o rodzinie z Zawihostu albo innej Sadyby. Znaczy tak naprawdę nic szczególnego, bo każda znajomość zaczyna się jak w klasycznym serialu. Klasyczne seriale bowiem mają to do siebie, że przewidziały już absolutnie każdy rodzaj znajomości i jej początku. Zatem poznaliśmy się i zakochaliśmy od pierwszego wejrzenia. Z tym, że nie w sobie. Znaczy ja w niej, a ona w kimś innym. Nie zraziło mnie to, bo przecież nie pierwszy to raz. Tak naprawdę to ja dużo zyskuje jakoś tak przy dwusetnym spotkaniu, więc życie nauczyło mnie uparcie dążyć do dwustu spotkań. To prawda - w miłości nie jestem łatwy, mógłbym stanowić dobry pierwowzór psychofana w jakiejś sercowej wersji "Blair Witch Project". Moja szczere i gorące uczucie musiało się więc tak skończyć. Ona - skrajnie wycieńczona, na skraju załamania, strzęp człowieka, kłębek nerwów - w końcu się poddała i w obawie o swoje życie związała się ze mną. Spała potem osiem dni i osiem nocy, a ja patrzyłem jak śpi, głaszcząc lalkę z jej twarzą i podśpiewując cicho ballady Freddiego Krugera. No dobra, leciutko przesadziłem, ale nie za wiele - powiadam Wam. 

Nieistotne - siłą miłości czy voodoo - byliśmy razem. Znaczy razem... duchowo bardziej, bo wciąż ja w Białymstoku, a Ona w Piotrkowie (Ona jeszcze bez "Ż" z przodu). Nośnikiem naszej miłości było gadu-gadu, widywaliśmy się gdzieś tak raz na dwa miesiące, to tu - to tam i komu to przeszkadzało? 

W międzyczasie udało mi się skończyć studia (Jak student może na obronie dostać pytania przeznaczone dla innego studenta i co z tego wynikło? - to temat na inny tekst - być może prawdopodobnie w mniej lub bardziej odległym czasie na łamach bloga się ukaże) i dostałem dość jasny komunikat. "Trzeba się jakoś zbliżyć geograficznie, czyli razem zamieszkać i musimy dokładnie obgadać, kto porzuca rodzinny dom i się przeprowadza do dzikiego centrum. Oczywiście możliwe jest, że bardziej logicznym wyborem jest przeprowadzka osoby, która nie musi rzucać studiów, ale przemyśl to dokładnie i jak już wymyślisz, to podejmiemy wspólną decyzję o twojej przeprowadzce." Rozważywszy wszystkie argumenty, spakowałem trochę słoniny i chleba w węzełek, ucałowałem matkę i wymieniłem męskie, wzruszające spojrzenie z ojcem, po czym wsiadłem do Focusa brata (tak, tak - tego samego Focusa, który beze mnie nie mógł żyć w Białymstoku i po latach pustki i tęsknoty, udał się za mną do Łodzi, by trzy tygodnie temu nie przejść przeglądu - kto nie wie o jakiego Focusa chodzi, czyta tutaj) i pojechałem zdobywać centralną Polskę...

Napiszę teraz coś, co ma sporą szansę zaowocować kilkuczęściowym tekstem o rozwodzie: NIE PAMIĘTAM jak i kiedy oświadczyłem się swojej dziewczynie. Pamiętam piękny pierścionek z jakiegoś pierwiastka, który na pewno nie był złotem (po jakimś czasie naprawiłem ten drobny niuansik i pierścionek w końcu był złoty), ale czasu, miejsca - zabij -  nie pomnę. Oooo, mam dobre wytłumaczenie, tylko żebym nie zapomniał - to wszystko zasługa tego euforycznego stanu, miłość zaszlachtowała mi część szarych komórek odpowiedzialnych za pamięć tamtych chwil, szczęście zalało mnie oceanem endorfin i utopiło wspomnienie, skowronek radości wydziobał mi kawałek tego płata mózgowego, który miał przechować tę chwilę po wsze czasy - no jakoś tak by to było. 

W każdym razie zgodziła się i trzeba było zacząć planować ślub. W mordę...
cięgi dalsze nastąpią :)


Autorem zdjęcia jest Michał Pawlikowski - PAF Media - najzajebistszy fotograf jakiego znam

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz