czwartek, 30 lipca 2015

Tytuł wymyśli się później - część 3.

NASA 10 znowu nadaje. Radomsko zostało gdzieś w tyle. Lotniskowiec bezpiecznie zaparkowany na pustyni, a plany magazynów wciąż są w planach. Trzeba było więc uczepić się desperacko innych wydarzeń. Potrzebna była postać i jak raz napatoczyła się akuratna. Postanowiliśmy za nią pójść i zobaczyć jak sobie poradzi w rzeczywistości stworzonej przez trzech całkiem złośliwych autorów, którzy w każdej chwili mogą na bohaterkę zrzucić 16 ton i rechotać z tego do rana...



ROZDZIAŁ "DOBRZE I OD POCZĄTKU"




"Dziesięć sekund." Kalendra Zalewska wysłała wniosek o urlop w intranecie. "Dziesięć... dziewięć... osiem... siedem..." Zadzwonił telefon. Łał, nowy rekord, "Mistrzu" szybki jest.

- Pani Kalendro, mogę panią prosić?

- Jasne szefie.

Gabinet "Mistrza" był ascetyczny, by nie powiedzieć pusty. Wyglądał jakby za chwilę mieli do niego wejść malarze, albo jakby chwilę temu wyszli. Zalewska usiadła na białym fotelu naprzeciwko prezesa zarządu. Jego spojrzenie zwiastowało dłuższą pogawędkę.

- W zasadzie, wie pani - zaczął "Mistrzu" - że sezon urlopowy w naszej firmie jest urlopowy tylko z nazwy.

- Ale ja chciałam...

- ...jeszcze nie skończyłem. Jest pani wyróżniającym się pracownikiem, dlatego zaakceptuję ten wniosek, ale pod jednym, małym warunkiem.
"Oho, szykuje się frontalny atak. W imię Boże, zaczynaj swoją nieszczęsną próbę podrywu i miejmy to już za sobą"

- Jakim? - Kalendra uśmiechnęła się zalotnie.

- Chciałbym aby pani...

- Tak?

- ...powiedziała mi, skąd właściwie wzięło się pani imię?

"Tylko tyle? Żadnej kolacji? Żadnego 'żona mnie nie rozumie'? Żadnego 'w zeszłym roku zarobiłem...'? No dobrze, jeśli to wystarczy..." Dziewczyna westchnęła.

- To żadna tajemnica, właściwie to nawet zabawne. Moi rodzice spodziewali się chłopczyka. Kiedy się urodziłam, byli zaskoczeni. W domu wszystko na niebiesko, piłki jakieś nakupowane, samochodziki, a tu - baba. Musieli szybko wymyślić jakieś imię. Przewertowali kalendarz i spodobała im się Kinga czy inna Beata. Nieważne. Tego wieczoru tata poszedł z kolegami na jednego, dziecko trzeba było przecież opić. Z jednego zrobiło się sto jeden, więc nazajutrz nie był w stanie ustać na własnych nogach. Co bardziej trzeźwi znajomi zanieśli go do USC. Kiedy stanął przed urzędnikiem, nie bardzo był w stanie mówić, a już w ogóle nie mógł sobie przypomnieć co wcześniej z mamą ustalili. Kojarzył tylko, że znaleźli imię w kalendarzu, więc jedyne co mógł wybełkotać to...

- Kalendra? - "Mistrzu" był wyraźnie rozbawiony. Nawet się uśmiechał.

- Kalendra - przytaknęła dziewczyna odwzajemniając uśmiech - a że urzędnik był wystarczająco zirytowany całą sytuacją, to wpisał co usłyszał. I tak już zostało.
"Mistrzu" pokiwał głową i zatwierdził urlop. Zalewska była zaskoczona i ku własnemu zdziwieniu również niepocieszona.

- To wszystko? - spytała z nadzieją że ...zaprzeczy,

- To wszystko - powiedział pan Hędzimir - Jest pani wolna. Widzimy się za dwa tygodnie.

Dwa tygodnie... nigdy nie miała tak długiego urlopu i w zasadzie teraz też na niego nie liczyła, więc nie planowała żadnego wyjazdu, ani nawet mycia okien, czy ogarniania piwnicy. Dwa tygodnie... za mało żeby lecieć w kosmos, za dużo żeby przepić ten czas przed telewizorem. Przeszło jej przez głowę, że mogłaby zaszaleć, zrobić coś z czego na przykład jej rodzice i przyjaciele byliby bardzo... mało dumni. Otworzyła przeglądarkę i wpisała "anonse towarzyskie". Weszła na losowo wybraną z wyników wyszukiwania stronę i otworzyła pierwsze lepsze ogłoszenie: "Nieśmiały biznesmen pozna śmiałą kobietę w celu praktycznego wykorzystania anatomicznych różnic międzypłciowych." 

"To musi być fascynujący człowiek..." - pomyslała "...jak almanach wędkarski z 1973". Skoro jednak postanowiła oddać się losowi (i zdużym prawdopodobieństwem nie tylko jemu), zadzwoniła pod podany numer. W słuchawce usłyszała tylko suche "Tak?". "Dzwonię z... ogłoszenia. Jestem śmiała." - żałowała, że nie pomyślała wcześniej nad innym rozpoczęciem tej rozmowy. Nic to, debilne początki często da się przekuć w sensowną całość. W końcu Nixon też na początku zagaił do Czyngis-Chana "Myslałem, że nie żyjesz". 

- Z ogłoszenia... Taaak... Tylko, że... to nie jest tak jak pani myśli... - ważył słowa głos w słuchawce

- Proszę się nie krępować. Jestem dorosła. Wiem, że nieśmiały biznesmen nie potrzebuje od śmiałej kobiety, żeby go trzymała za rękę w świetle księżyca. - próbowała sprowadzić rozmowę na odpowiednie tory Kalendra.

- No właśnie nie jest tak jak pani myśli. Ten anons towarzyski nie jest... towarzyski w sensie, którego pani się domyśla... Najlepiej jednak by było, gdyby pani się ze mną spotkała. Ja pani wszystko wytłumaczę, a pani w każdej chwili będzie mogła wstać i wyjść...

"Wstać i wyjść" - pomyślała. - "Gdyby to tylko było takie proste" - podniosła się od komputera i podeszła do okna. Widziała w nim swoje niewyraźne odbicie. To, co od razu rzucało się w oczy to kształtne piersi. Kalendra pozwoliła, żeby szlafrok zsunął się z jej ramion i upadł na podłogę. Słysząc łomot metalu nawet nie spojrzała - szlafroki od zawsze zamawiała tylko w ulubionej firmie "Bielizna i Ćwieki". Patrząc na widoczne za szybą światła miasta sięgnęła do ramiączka swojego stanika i delikatnym ruchem, jednocześnie głaszcząc swoją skórę, zsunęła je na ramię, później przedramię, drugą ręką zsuwając przy tym z idealnego biodra koronkowe stringi. Chwilę szarpała się uwalniając dłoń, aż w pewnym momencie guma ze stanika wystrzeliła trafiając ją w oko. Zataczając się podeszła do biurka, otworzyła szufladę i przegarnęła ręką znajdujące się tam środki nawilżające, kajdanki i wibratory. Na samym dnie znalazła to, czego szukała. Miecz typu katana błyszczał w punktowym oświetleniu sufitowym doskonale zamontowanym dwa lata temu przez pewnego bezrobotnego fachowca. Kalendra podrzucając miecz w dłoni przypomniała sobie tego sympatycznego człowieka z wielkim nosem. Potrząsnęła głową i spojrzała na miecz. Nie. To nie było to. Zabawnie podskakując na jednej nodze spróbowała dostać się do kuchni. Doskonale położone kafelki przyjemnie chłodziły jej kształtną opaloną stopę. Chciałaby, aby chłodziły drugą, jednak ta - zaplątana w majtki wygięta była pod interesującym, ale wykluczającym postawienie na ziemi kątem. Kalendra oparła się o ścianę na której - jak pamiętała - ten sam  wielkonosy specjalista zawiesił kiedyś szafkę. Plecami wyczuwała, że szafka wisi bardzo równo i bardzo poziomo. Sprawiło jej to taką przyjemność, że jęknęła...

Palcami dotknęła lekko rozchylonych ust i delikatnie zsunęła dłoń wokół zgrabnego podbródka, muskając kontur szyi i zatrzymując się na błyszczącym od potu dekolcie. Jej myśli mimochodem zaczęły krążyć wokół tamtego wieczoru. Specjalista stał w drzwiach trzymając olbrzymich rozmiarów wiertarkę oraz dwa wielkie kołki rozporkowe, czy jak je się tam nazywa, a na jego stopach lśniły niebieskie pantofle. Był prawdziwym profesjonalistą. Przed przystąpieniem do pracy, wyciągnął z torby umowę.

- Musi pani podpisać zanim zaczniemy. - Zapoznanie się z zawartością czterech kartek zajęło Kalendrze kilka minut.

- Mam parę pytań – dziewczyna podniosła nieśmiało głowę.

- Oczywiście.

- Paragraf 4 podpunkt b. „Uległa nie będzie komentowała pracy przed zobaczeniem końcowego efektu, w przeciwnym razie Pan będzie mógł Uległą uderzyć kantówką przez plecy.” Czy moglibyśmy zmienić „kantówkę” na „pejczyk”, a „plecy” na „pośladki”?

- Niestety nie mam ze sobą pejczyka – wielkonosy wyglądał na zasmuconego.

- Dobrze, niech będzie kantówka. Idźmy dalej. Paragraf 10, podpunkt c: „W przypadku poczucia zagrożenia, Uległa będzie używała haseł bezpieczeństwa. Jeśli będzie chciała zwrócić uwagę Panu, że zbliża się do granicy wytrzymałości, powie: ‘kod żółty’. Jeśli Pan taką granicę przekroczy, Uległa powie ‘Sju sjösjukliga sjömän sköttes av sjutton sköna sjuksköterskor’”. Czy nie moglibyśmy zmienić tego drugiego na ‘kod czerwony’?

- Dlaczego mielibyśmy to robić? Przecież to prawie to samo?

- No, w sumie prawda. Została ostatnia uwaga. Paragraf 17: „Po wykonaniu zlecenia, Uległa zapłaci Panu w gotówce, w naturze, bądź kartą”. Niestety, limit na karcie mi się skończył. Gotówki w domu też nie posiadam.

- Nie bardzo rozumiem – westchnął fachowiec – czy to jakiś problem?

- Nie, nie – Kalendra się zaczerwieniła – wszystko w porządku. To jak? Zaczynamy?

- Zaczynamy. Najpierw jednak ubiorę coś bardziej odpowiedniego - w oku fachowca pojawił się błysk.

Kwadrans później.
  
- Nie musisz tak mocno trzymać -  szepnął specjalista, lekko rozwierając jej palce. – Trochę luźniej, bo nic z tego nie wyjdzie.

- Tak dobrze?

- O właśnie tak. Teraz prawą ręką do góry.

- Tak?

- Mhm… teraz niżej… wyżej… niżej… wyżej…

- Tak?

- Już prawie, PRAWIE! JESZCZE TROCHĘ! Uff… Zaznaczyłem. Możesz odłożyć poziomicę.

Fachowiec sięgnął po swoją olbrzymią wiertarkę, założył długie wiertło i tak jak stał, najzwyczajniej w świecie zaczął wiercić dziurę w podłodze. Kalendra stała jak porządnie zatynkowana. Sytuacja odebrała jej mowę i tylko patrzyła jak facet z wyrachowaniem i precyzją zegarmistrza przebija się właśnie do sąsiadów. Zajęło mu to niecałe pięć minut, sąsiadowi zaś zajęło niecałe dziesięć sekund dobiegnięcie do drzwi Kalendry i wparowanie do kuchni. Jego czerwona twarz zdradzała duże emocje i truskawki na deser.

- Co jest kurwa?! Człowieku, przewierciłeś mi sufit!

- Co dla jednych jest sufitem - dla innych jest podłogą... - melancholijnie stwierdził monter - Ciśnienie w płycie groziło nagłym pęknięciem i jej zawaleniem się. Poprzez dziurę zmniejszyłem ciśnienie. Zrobiłem... trepanację płyty. Nie ma za co. Odejdź w pokoju... albo do pokoju - beznamiętnie dodał fachowiec, a wzburzony sąsiad jąkając się, wyszedł zmieszany.

- Dziura jest dokładnie nad blatem tej kanalii. Kilka razy dziennie w tym miejscu robi sobie drinki. Weźmie pani długą słomkę i ma pani M-3 all inclusive. - uśmiechnął się uroczo fachowiec, jakby był najnormalniejszy pod słońcem. Potem zawiesił jej szafki i powiedział, że w zasadzie zrobił to za flaszkę. Wziął słomkę i wypłacił sobie należność z piętra niżej.

Z rozmyślania wyrwał ją łoskot ciała uderzającego o kafelki. To było jej ciało. Patrzyła teraz na nie z góry, doznając jednocześnie błogiego uczucia lekkości - nic dziwnego, w końcu wyplątała się z majtek. Zespoliła się ponownie z leżącą sylwetką, wstała i przypomniała sobie, że jest umówiona z tajemniczym nieznajomym. Przezornie na leżąco naciągnęła bieliznę i poturlała się do garderoby, doceniając po drodze idealne spasowanie paneli w przedpokoju. Wstała, wiedząc już czego szukała od początku. Łuk kompozytowy! Tylko łuk nie będzie się rzucał w oczy, kiedy ubierze się w swój ulubiony oliwkowy kombinezon. Ubrała się ostrożnie, poprawiła makijaż, żeby nie kontrastował z kołczanem i wyszła. Drzwi zatrzasnęły się z przyjemnym dla ucha delikatnym kliknięciem. "Doskonale osadzone" - pomyślała....

Tymczasem przed domem Kalendry wiosna zaczynała budzić do życia roślinność. Pierwsze kłosy żyta schylały swoje żółte wąsate oblicza poddając się łagodnym powiewom wiatru przynoszącego znad płynącego w pobliżu Niemna wilgoć i zapach gnijącego błota. Maki wypuszczały swoje pierwsze kwiaty niosąc dla użytkowników "Mocarza" i innych dopalaczy złudną nadzieję jeszcze tańszego dostępu do środków wyrównujących fałdy na mózgu, zaś trzęsąca się w pobliżu wejścia do domu osika wydała pierwsze owoce. Szyszki. Rodzina wiewiórek, która uwiła sobie niewielkie gniazdo w jej koronie skrzętnie znosiła te owoce do swojej wiewiórkowej spiżarni wydawałoby się, że nic sobie nie robiąc z dźwięków piosenki "Dziwny jest ten świat" dobywających  się z okien poniżej korony drzewa. Zwierzątka instynktownie wiedziały, że trzeba zaopatrzyć się na zimę, ponieważ o tej porze roku nie będzie owoców i te z nich, które się nie przygotują - zdechną z głodu, a ich małe zamarznięte ciałka spadną na ziemię, gdzie wśród biało-zielonych polskich przebiśniegów zostaną znalezione przez lisa i zeżarte. Krzak dzięcieliny wypuścił swoje tak charakterystyczne korzenie boczne -  wprawne oko dzięcielinologa natychmiast mogło odkryć, że roślinka nie lubiąca przecież słońca próbuje się przesunąć w stronę rzucającego cień buczącego jednostajnie gigantycznego transformatora wysokiego napięcia. Zajmie jej to dobre trzy, albo cztery lata, bowiem prędkość przemieszczania się dzięcieliny rzadko przekracza metr na rok. Za dzięcieliną znalazł swój skrawek ziemi łan gryki. Charakterystyczny kolor jej kwiatów mógłby komuś obdarzonemu wyobraźnią podsunąć pomysł na ciekawe porównanie, na przykład do mleka, niezapisanej kartki papieru, chmur na niebie, czy.. mleka innego zwierzęcia niż to pierwsze mleko, dość jednak powiedzieć, że był to kolor blado-szary, coś jak ecru. Trzy metry dalej, na polance spostrzegawczy obserwator mógłby  zauważyć rozsiane niczym leżący na asfalcie bilon, który wypadł z kieszeni osoby potrąconej przez samochód, żółte mlecze. Pożywiała się nimi rodzina jeży, zajęcy zabawnie strzygąc przy tym ryjem uszami i kompletnie nie zwracając uwagi na kryjącego się w pobliskich, wypuszczających pierwsze szyszki leszczynach lamparta...

A GDYBY KTOŚ CZUŁ, ŻE COŚ MU UMKNĘŁO I WARTO PRZECZYTAĆ JESZCZE RAZ, TO DOKŁADNIE TEN SAM TEKST JEST JESZCZE W DWÓCH MIEJSCACH:


NAGATO.PL

#EPIZODY



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz