Do prezesa stowarzyszenia pojechaliśmy następnego dnia. Wyjechaliśmy zaraz o świcie, ledwo jedenasta dochodziła. Zrobiliśmy tradycyjne zaopatrzenie plecaków, bo każdy kolarz przyzna, że odpowiedni balast, a więc rozłożenie środka ciężkości jest podstawą dobrego... kolarstwa. W Tour de France co prawda jeżdżą bez plecaków, ale oni mają środek ciężkości ustawiany chemicznie. Zresztą wszystko mają ustawiane chemicznie. Tylko rowery na stojakach mają ustawiane ręcznie...
Do domu prezesa mieliśmy jakieś dwanaście kilometrów, więc jakieś trzy godzinki jazdy w niezbyt forsownym tempie (czyli w tempie przechadzającego się po polu konia z idealnie rozłożonym za pomocą brony środkiem ciężkości). Nie od dziś wiadomo, że nauka nie lubi pośpiechu. Zresztą specyfika suwalskiej szerokości geograficznej jest taka, że zaraz po wschodzie słońca nadchodzi południe. Ledwo co przecież wstaliśmy, a już słońce było prawie w zenicie (ok, wiem, że w Polsce słońce w zenicie bywa równie często, co Morbid Angel headlinerem festiwalu w Licheniu). fakt faktem - upał dawał się nam we znaki. Na miarę Suwałk rzecz jasna.
Ujechaliśmy ze dwa kilometry i jak nas nagle nie zauroczy wzgórek na poboczu! Nauka musiała zaczekać. Przyroda przyciągnęła nas jak magnes. Stanęliśmy, z zapartym tchem obserwując natury łono odstawiliśmy rowery i otworzyliśmy puszki z orzeźwiającym napojem, delektując się tym idealnym połączeniem, które przyroda dała nam do oglądania i do puszki. Później usiedliśmy na poboczu i dobraliśmy się do konserw - zgłodnieliśmy od tego zachwytu. Kiedy tak po ludzku zażeraliśmy mielonkę, zauważyłem stonkę pełznącą po szosie w kierunku Suwałk. Lopez popatrzył i skomentował beznamiętnie: "Patrz. Nawet stonka stąd spierdala."
Kilka mielonek później dotarliśmy w końcu pod chałupę prezesa. Rozejrzeliśmy się dookoła. Podwórko większe niż pola większości rolników w tym kraju, dom jakby Michael Jackson miał tu stawiać park rozrywki.
- No. Nieźle tu muszą ich gnębić w tym parku. Bieda aż piszczy - zauważyłem
- Taaa. Typowa, podsuwalska, wiejska zabudowa - zgodził się Lopez
Przywitaliśmy się z prezesem, który zaproponował nam rozgoszczenie się na tarasie i poczęstował nas orzeźwiającym napojem, przez co wydał nam się sympatyczny i nieco stępił nasz naukowy obiektywizm. Mówił dużo i chętnie, na każdym kroku podkreślając, jak bardzo mu zależy żeby nasz studencki raport z badań ujrzał światło dzienne. Od razu było widać, że zechce z tego uczynić oręż przeciwko dyrekcji parku. Co zabawne, dyrekcji równie bardzo zależało, żeby nasz rzecz jasna rzetelny i obiektywny raport został opublikowany, bo chciała z niego uczynić oręż przeciwko stowarzyszeniu.
Prezes zaczął od tego, że park narodowy to państwo w państwie. Nic się nie da wybudować bez urzędniczej zgody, a jak wiadomo urzędnicza zgoda zależy od odpowiedniej interpretacji przepisów, a odpowiednia interpretacja przepisów zależy od...
"Patrząc na to coś wybudował, to żeś tym urzędnikom wcale nie żałował" - pomyślałem
Później prezes opowiedział jak do staruszek, które od czasu do czasu chcą jagódkę uszczknąć albo grzybka podebrać, leśnicy strzelają bez ostrzeżenia na rozkaz dyrekcji.
"Kurwa, jak w Sherwood" - pomyślał Lopez
Ogólnie prezes roztoczył wizję parku policyjnego, w którym jedyne co mogą robić mieszkańcy, to niegłośno oddychać i oddawać dziesięcinę swemu panu. Aha. Kolektory też mogą zakładać, ale inwestycja zwraca się około trzydziestego siódmego pokolenia. Trochę racji w tym było, nie jest bowiem lekko żyć w dość mocno obostrzonym przepisami parku narodowym, tym bardziej jeżeli ci, co stoją na straży tych przepisów, traktują ludzi nie jako część ekosystemu, a jako gatunek, który trzeba mieć zakolczykowany i co jakiś czas dokonywać kontrolowanego odstrzału pogłowia.
Później spotkaliśmy się jeszcze z sołtysem tej wsi, ale jako że miejscowość ogólnie była ogniskiem rebelii, to nic ciekawego nie usłyszeliśmy. Sołtys mówił dokładnie to samo co prezes, tylko trochę nudniej. Ciekawiej zrobiło się dopiero wieczorem. Dziewczyny, które robiły badanie ilościowe we wsi nieopodal miały do dyspozycji leśniczówkę. Długo zastanawialiśmy się (jakieś dwie lub trzy sekundy) czy przyjąć ich zaproszenie i przenocować w ciepłym domku, w miłym gronie, czy też wracać do bazy, do namiotów w tę upalną, czterostopniowią, wrześniową noc (Suwałki we wrześniu są jak Sahara - przynajmniej w nocy). Wykonaliśmy szybki telefon do kadry i przekazaliśmy komunikat "Mamo. Nie wracamy na noc, jesteśmy pod dobrą opieką, radźcie sobie sami przy ognisku." Kilkanaście minut później dziewczyny grzały już wodę na herbatę (sobie, bo my z Lopezem do herbaty nieprzyzwyczajeni). Długo tej nocy gawędziliśmy. Wspominaliśmy losy dawnych bohaterów, dzieliliśmy się ostatnio przeczytanymi książkami, a na koniec wspólnie szydełkowaliśmy - ot, typowe spotkanie młodzieży.
Nastepnego dnia został nam do odwiedzenia jeszcze jeden lider lokalnej społeczności. Byliśmy pewni, że od niego usłyszymy sporo ciekawych rzeczy. Nie żeby był miejscowym bossem, prezesem czy dyrektorem. Po prostu nazywał się Stanisław Tym...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz