Mam takie zboczenie, że raz w roku muszę pojechać na duży koncert. Niektórzy chodzą na przykład co roku na pielgrzymkę. Ja dawno temu byłem i na koncercie, i na pielgrzymce. Doszedłem do wniosku, że bardziej mi odpowiada atmosfera koncertu - mniej wódki, narkotyków i przygodnego seksu - serio! Od jakiegoś więc czasu, gdy przychodzi lato, wsiadam w tramwaj, pociąg, busa, autokar lub co tam mają na stanie i jadę na jakieś rockowe wydarzenie.
Nie mam zapędów hipsterskich, nie silę się na bóg wie jaką oryginalność, więc nie jeżdżę na wynalazki po to, żeby się potem na fejsbuku chwalić, że byłem na tak zajebiście niszowej kapeli, że byłem sam na publice i nawet techniczni po podłączeniu sprzętu wyszli z sali, bo to zbyt niszowa muzyka dla nich, a ja jestem tak niszowy, że zostałem - poproszę tysiąc lajków... albo nie - żadnego, bo jestem niszowy i nie mogę być lubiany przez tłumy. Nie jara mnie też dyskusja o metrum wstawek na kobzie, lub że Mastodon (a niestety kilka razy miałem okazję ich oglądać) jest tak matematycznie precyzyjny w swojej napierdalance, że NASA powinna ich zatrudnić do budowy rakiet kosmicznych.
Jeżdżę można powiedzieć na rockowy mainstream i to w dodatku najczęściej w wykonaniu muzyków, którzy mogliby być dziadkami Piłsudskiego. Także w kółko w zasadzie bywam na Metallikach, Ajron Majdenach, EjsiDisich, Bleksabatach i tym podobnych zespołach, które zaczynały karierę, kiedy ktoś właśnie odkrył, że można uderzać kijkiem o wydrążony pieniek i nazwał to muzyką. W tym roku padło na EjsiDisi...
Wstałem w sobotę rano i pomyślałem, że jest świetna pogoda na założenie zwiewnej, kremowej sukienki i japonek, ale przecież nie jestem moją żoną, żeby ubierać się jak moja żona. Nie było wyjścia - upał nie upał - trzeba było odziać czarną koszulkę i buty, które choć teoretycznie ograniczą złamania palców w tłumie. Dla dociekliwych mogę zdradzić, że tak! - spodenki też założyłem, ale tylko dlatego, że mają kieszenie, a kieszenie na koncercie to jedna z najważniejszych rzeczy. Spakowałem do mini plecaka najważniejsze rzeczy, czyli portfel i zimne piwo na podróż - byłem gotowy. Żona uparła się na kanapki, więc wziąłem (co mi zależy), choć nie wiedziałem do czego mogą mi się przydać. Poszedłem na tramwaj, który miał mnie dowieźć na przystanek autobusowy, skąd autobus miał mnie dowieźć na miejsce przyjazdu autokaru. Tramwaj, jak to tramwaj - ot piec hutniczy na kółkach, na szczęście jechałem nim całe sześć minut, więc piwo nie zdążyło się zagotować w plecaku. Udałem się na przystanek autobusowy i tu mnie spotkała pierwsza niespodzianka. Poprzedniego dnia wieczorem sprawdzałem rozkłady i zupełnie zapomniałem, że w komunikacji miejskiej istnieje coś takiego jak sobota i niedziela, które są traktowane niedemokratycznie w stosunku do dni powszednich. Odprowadziłem wzrokiem autobus na który spóźniłem się dwie minuty (względem rozkładu sobotniego), mając na niego jednocześnie dziesięć minut zapasu (względem rozkładu piątkowego). Następny autobus miał przyjechać w przyszłym tygodniu, więc szybko założyłem górę od fraka oraz melonik i udałem się jak lord na pobliski postój taksówek.
Nie wiedziałem dokładnie jak powinien się zachować lord w stosunku do woźnicy, przywitać się, czy od razu dać mu w pysk na wszelki wypadek, jakby z miejsca nie rozpoznał we mnie arystokraty, który dziesięciozłotówkami mógłby szastać przez jakieś dwie i pół sekundy. Postanowiłem grać ludzkiego pana.
- Dzień dobry panie szanowny. Na zatokę dla autobusów pod Falę proszę. Tylko żeby nie trzęsło za mocno (w Łodzi żeby nie trzęsło za mocno, to trzeba iść piechotą wolniutko po najrówniejszej ulicy i wcale nie jest to Równa - sprawdziłem).
- Jedziemy przez Włókniarzy, czy przez Legionów?
- Jak panu wygodniej - powiedziałem z gestem.
- Mnie to by było najwygodniej powozić pana do szesnastej, ale niestety muszę pana zawieźć najbardziej odpowiadającą panu trasą, więc musi pan wybrać, która panu bardziej odpowiada - odległość mniej więcej jest ta sama (tolerancja długości trasy podobna do tolerancji maszyny do cięcia płyt w Castoramie).
- Ok, przez Legionów poproszę - wyszło mi z wyimaginowanego rzutu kostką dwudziestościenną.
Po drodze pan woźnica postanowił pobajerzyć przy sobocie i w cenie usługi zmiażdżył mnie recitalem kilkunastu taksówkarskich sucharów, z których już nawet taksówkarze od dwudziestu lat się nie śmieją typu: "Ja pracuję osiem godzin - od ósmej do ósmej, ale kolega dziesięć, od dziesiątej do dziesiątej." Ja jestem człowiekiem grzecznym i każdą próbę wyjścia człowieka do człowieka doceniam, więc kurtuazyjnie się świetnie ubawiłem, a jak mi taksiarz policzył za kurs niecałe dwie dychy, to jeszcze dorzuciłem, że koniecznie musi z Masztalskim płytę nagrać, bo się marnuje taki talent na taryfie.
Kierowca taksówki miał tylko jeden mankament - nie bardzo wiedział, który z parkingów koło Fali, ciągnących się przez około kilometr, jest zatoką dla autokarów, więc mniej więcej w połowie strzeliłem, że to tu. Wysiadłem, zakopałem melonik i górę od fraka na wypadek wojny i poszedłem szukać ludzi w koszulkach czarnych jak sam szatan i przekąszających koty do flaszki dziewiczej krwi. Musiałem szukać, bo rytualne miejsce zbiórki zmieniło się od ostatniego razu albowiem poprzednią bazę rozkopano razem z połową Łodzi. Szybko zlokalizowałem gościa, który pewnym krokiem szedł do punktu spotkania. Rzeczywiście, tam gdzie doszedł zgromadziła się już grupka fanów EjsiDisi. Stanęliśmy sobie i czekaliśmy na autokar. Z tym, że kiedy umówiona godzina minęła i doszło do tego jeszcze parę minut, postanowiłem sprawdzić jeszcze raz maila i z mapki mi wynikło, że miejsce w którym stoję może być wszystkim, nawet wielkim odciskiem stopy dinozaura, widocznym dopiero z kosmosu, ale na pewno nie jest miejscem przyjazdu autokaru. Na spokojnie więc poszedłem sprawdzić za zakręt, czy aby tam nie ma znacznie lepszego łowiska ejsidisifanów. Było. Autokar czekał od dziesięciu minut. Wyszło na to, że brałem udział w zwyczajnym bareiźmie. Jeden gość w koszulce AC/DC stanął w tamtym miejscu, a wszyscy do niego po kolei dołączali, myśląc że chłopak stoi w prawidłowej kolejce. Drugim bareizmem było, że po pięciu minutach dobiegła reszta tych ludzi ze złej lokalizacji - pomyśleli, że jak sobie poszedłem, to znaczy że wiem gdzie idę i poszli za mną. Mieli rację.
Wsiedliśmy do autokaru, który był klimatyzowany. W końcu to ponoć belzebuby na spółkę z azazelami i belialami wymyślili wszystkie udogodnienia dzisiejszej cywilizacji, to naszego autobusu nie mogli zostawić bez nawiewu. I dobrze. Za to przywitał nas napis "Kategoryczny zakaz spożywania alkoholu". Nie pierwszy raz jechałem autokarem na koncert i dobrze wiem, że "kategoryczny" to znaczy "niezbyt przestrzegany, a w zasadzie nieistotny, dopóki nikt nie rzyga na fotele". Tym razem... było dokładnie tak samo...
Część druga nastąpi bardzo niebawem...
Autorem fotki jest Romana Makówka - antyradio.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz