...i prawdę mówiąc nic nie da się z tym zrobić. - zakończył urzędnik, nawet na chwilę nie zdejmując z twarzy wyuczonego, urzędniczego uśmiechu, który w ramach akcji "Państwo Wciąż Tak Samo Upierdliwe, Ale Chociaż Uśmiechnięte Do Obywatela" kazano przykleić wszystkim urzędnikom, mającym kontakt z - za przeproszeniem - petentem. Starszy referent Wojciech powrócił do bardzo ważnych zajęć i spoglądając na ekran skupionym wzrokiem mamrotał: "Czarna szóstka na czerwoną siódemkę..."
Siedziałem lekko zszokowany i zastanawiałem się co dalej, kiedy pan Wojciech przeniósł wzrok z monitora na mnie i stanowczo (choć wciąż z modelowym uśmiechem) zapytał:
- Pan wciąż tu jest? Przecież pana NIE MA!
Tak właśnie się okazało, że około półtora roku temu przestałem istnieć dla państwa jako obywatel, pacjent, mąż, ojciec i pożal się boże (w jakiego kto tam wierzy) podatnik. Dowiedziałem się o tym dopiero po kilkunastomiesięcznym niebycie, a pan Wojciech był właśnie tym, który raczył mi objawić tę złą wieść. Jeszcze nie tak dawno takich posłańców skracano o głowę i komu to przeszkadzało?
Cofnijmy się więc o półtora roku (Ha ha, chcielibyście żebym dopisał "wstecz", ale nic z tego! No dobra, dopisałem, ale w ostatniej chwili przed wstawieniem posta przypomniałem sobie, że grammar-nazi sformowali już swoje oddziały likwidacyjne i kasując ten wyraz prawdopodobnie ocaliłem swoje życie.). Zatem osiemnaście miesięcy temu córka moja wymagała konsultacji i galaretki lekarskiej. Pediatra nasza rodzinna konsekwentnie od pierwszej wizyty dawała córce galaretki, co oczywiście oficjalnie i na zeznaniach potępiamy, a nieoficjalnie cholernie się cieszymy, że córka przed wizytą radośnie krzyczy "Jedźmy już do pani doktor!", zamiast urządzać dwugodzinne histerie, że nie pojedzie do żadnej przychodni. Przy okazji tej wizyty jakaś recepta, zwolnienie, czy inne skierowanie było wypisywane na mnie. Panie przychodniane zamiast wypełniać każdy druczek danymi, mają takie nalepki, które drukują z karty pacjenta i naklejają na druk. Dostałem zatem chyba receptę, obejrzałem ją sobie i mówię do pani, która mi go wręczyła:
- Bardzo przepraszam, ale macie w komputerze złe dane. Nie nazywam się Kovalski (dajmy na to, że Kowalski dla tych, co nie wiedzą jak się nazywam i jest szansa, że będą z tego powodu krócej przesłuchiwani), ale Kowalski. Jakby była pani tak uprzejma to poprawić, bo jak znam naszą ojczyznę (a znamy się już sporo lat), to ten błąd kiedyś rykoszetem do mnie wróci.
- Oj, to jest problem. Bo my nie prowadzimy bazy danych, tylko ją bezpośrednio zasysamy z NFZ, więc niestety będzie się pan musiał tam udać, bo to w ich bazie jest błąd i tylko u nich można to poprawić. - odpowiedziała sympatycznie recepcjonistka.
"No już lecę, mało się nie zabiję" - pomyślałem - "Nie znam nikogo, kto pojechał do oddziału NFZ i stamtąd wrócił" - dodałem w myślach, a po chwili dorzuciłem: "Co prawda nie znam nikogo, kto w ogóle pojechał do oddziału NFZ, więc może jednak się przejadę... kiedyś".
Wtedy w ogóle mnie ta literówka w nazwisku nie zaniepokoiła. Mają przecież burdel w tym swoim Archeo, to nie ma się co dziwić. Podjadę w wolnej chwili (czyli w bliżej nieokreślonej przyszłości - nie wcześniej niż za pół roku) i wyjaśnię im jak się nazywam. Chyba, że wcześniej stanę się sławny, to się sami zorientują i poprawią. Zostawiłem zatem póki co sprawę w spokoju, zaznaczając w głowie, że jest rozwojowa i za pięć minut o niej zapominając...
W kwietniu zeszłego roku usiadłem przed komputerem w celu rozliczenia podatków (tu by pasowało, żebym dostał jakiegoś zawału, zawieźli mnie do szpitala i tam powróciła sprawa literówki, ale nie...). Już od kilku lat rozliczam się z państwem za pomocą kabla sieciowego, więc na luzie przedostatniego dnia kwietnia (nie ostatniego, bo zawsze zostawiam sobie jeden dzień, w razie gdyby "coś" nie poszło, a jak wiemy, w naszym kraju "coś" nie idzie dość często) wypełniłem wszystkie rubryczki PIT-a, które powinienem wypełnić, a resztę wypełniła za mnie bezduszna maszyna. Sprawdziłem pięć razy, kliknąłem "wyślij" i... PIT wrócił niezaakceptowany (przez co nabawił się depresji). Kompletnie nie skojarzyłem tego z pomyłką NFZ w nazwisku, bo i co ma skarbówka do funduszu (oj pewnie znalazłoby się sporo), tym bardziej że w danym roku podatkowym przecież przemeldowałem się do Łodzi, więc pewnie dlatego skarbówka nie przyjęła elektronicznie zeznania. W końcu miałem zwrot, więc wcale się Łodzi nie opylało tak na hurra przyjmować mojego PIT-a (PIT-u? Pitu-pitu?). Poszedłem więc następnego dnia do urzędu i złożyłem zeznanie papierowo, o czym zapomniałem naturalnie w ciągu pięciu minut, bo nie jestem aż tak sentymentalny, żeby dłużej rozpamiętywać spotkania ze skarbówką.
Około grudnia zeszłego roku obudziłem się w środku nocy, wyrwany ze snu potwornym krzykiem żony. Pytam się jej o co chodzi, a ona mi na to, że szybko trzeba wstawać, ubierać się i jechać.
- Gdzie? Po co? O drugiej w nocy? Boli cię coś, może karetkę wezwać? Czy już za późno?
- Pieniądze! Państwo wisi nam pieniądze! Tysiaka za drugą córkę! Termin mija za dwa tygodnie!
Wstaliśmy, wypiliśmy kawę, ubraliśmy się i zgodnie doszliśmy do wniosku, że o drugiej w nocy nic nie załatwimy, więc położyliśmy się spać, ale że byliśmy już po kawie, to sen szlag trafił, Poczytaliśmy więc jakie dokumenty będą nam potrzebne do becikowego (Fajnie, nie? Co zrobić z żoną, jak oboje nie możecie spać w nocy? Przejrzyjcie internet w celu poszukiwania wniosków i zaświadczeń.). Rano pojechaliśmy do urzędu skarbowego (jedno z miliona zaświadczeń trzeba było wziąć właśnie stamtąd) i zaczęliśmy załatwiać papierki. Żona dostała piękne zaświadczenie, a ja dostałem prawie piękne, bo... z literówką znaną mi już z przychodni. "Oho" - pomyślałem - "Znaczy się jednak skarbówka z funduszem mają jakieś wspólne biznesy. Wróciłem do okienka i pokazuję panu:
- Tutaj. Nazwisko. Źle. Poprawić.
- Tam. Okienko. Dane. Poprawiają. - automatycznie odpowiedział młodszy inspektor.
W okienku obok dowiedziałem się, że nic nie poprawiają, bo oni moje dane zasysają z Głównej Bazy Ludności Na Świecie, która mieści się chyba w urzędzie miasta. Ok, i tak tam dzisiaj zamierzałem jechać złożyć wniosek. Zahaczyliśmy po drodze o ZUS, gdzie na zaświadczeniu kolejnym oczywiście widniał ten sam błąd, a na pytanie do pani z okienka, czy oni mogą mi to zmienić, bo ponoć ZUS wszystko może, pani odpowiedziała tylko:
- Proooszęęęę pana, nic nie zmienimy, bo nic nie musimy zmieniać. Jak będziemy chcieli od pana pieniądze (a chcemy), to znajdziemy pana i bez nazwiska.
Pojechaliśmy do urzędu miasta. Wszedłem do odpowiedniego pokoju z wypełnionym wnioskiem, ciągnąc za sobą wózek ręczny z zaświadczeniami. Pani zaczęła przeglądać dokumenty (to temat na oddzielną historię albo i ze trzy, może kiedyś napiszę) i w końcu stwierdziła:
- O jejku jejku. We wniosku ma pan inne nazwisko, niż w zaświadczeniach, nie może tak być. Szybko objaśniłem jej w czym rzecz, pokazałem dowód osobisty z poprawnymi danymi i raczej na pewniaka stwierdziłem, że skoro błąd w moim nazwisku powstał gdzieś u nich przy wypełnianiu Głównej Bazy Danych Ludności Na Świecie, bo ja przecież mam dobre dane w dowodzie, to niech sobie oni zmienią. Pani stwierdziła, że to nie tak (No bo przecież jakże by inaczej mogła stwierdzić pani w urzędzie?), że powinienem najpierw odkręcić nazwisko, potem jeszcze raz przejść zaświadczeniową ścieżkę zdrowia i nie będzie żadnego problemu.
- Proszę pani. Ja jutro wyjeżdżam na urlop, na święta, na drugi koniec Polski (znaczy w zasadzie nie na drugi, bo Łódź gdzieś tak pośrodku leży, więc wyjeżdżałem ze środka na koniec Polski po prostu). - próbowałem ratować sytuację, którą w międzyczasie zainteresował się kolega pani urzędniczki z biurka obok.
- O co tam chodzi Marysiu? - spytał
- No pan ma literówkę w nazwisku i chce żebyśmy z takim bluźnierstwem przyjęli mu dokumenty. Urzędniczy bóg ześle nas przecież za to do Piekła, W Którym Nie Ma Dokumentacji!
- Eeeeee, phiiiii, ooooj tam - uśmiechnął się urzędnik (ludzkie panisko mówię Wam) - jak się PESEL w zaświadczeniach zgadza, to po prostu przekreśl literkę w nazwisku, postaw poprawną i się podpisz, nie rób panu przykrości.
- Aha, to wszystko w porządku - uśmiechnęła się uroczo pani urzędniczka i przyjęła papiery bez zastrzeżeń (tak naprawdę to z zastrzeżeniami, ale innymi, które musiałem i tak załatwiać przez trzy dni, ale jak mówiłem, to temat na inną historię).
Jako, że dział zajmujący się danymi ludzkości znajdował się piętro niżej, postanowiłem od razu wyjaśnić zamieszanie związane z moim formalnym nieistnieniem. Usiadłem przed biurkiem starszego referenta Wojciecha i wyłuszczyłem mu swój problem. Na co on mi odpowiedział w te słowy:
- Proszę Pana. U nas jest wszystko w porządku (Pokazał mi nawet moją kartotekę na ekranie, ale na krótko, nie zdążyłem doczytać adnotacji "Na razie trzymać na wolności, ale w razie.........", fakt, faktem - dane jednak były tam w porządku). Błąd musiał powstać w urzędzie wojewódzkim, gdyż tak naprawdę to z Jeszcze Bardziej Głównej Bazy Danych Ludności Na Świecie wszystkie urzędy czerpią pana dane, a Jeszcze Bardziej Główna Baza mieści się właśnie w urzędzie wojewódzkim.
- Ok, to jadę tam. - powiedziałem
- Może pan jechać, ale oni panu nie poprawią, niech mi pan wierzy ...i prawdę mówiąc nic nie da się z tym zrobić.
Siedziałem lekko zszokowany i zastanawiałem się co dalej, kiedy pan Wojciech przeniósł wzrok z monitora na mnie i stanowczo (choć wciąż z modelowym uśmiechem) zapytał:
- Pan wciąż tu jest? Przecież pana NIE MA! Zaraz, zaraz. Może jednak coś się da zrobić. Gdybym w naszej bazie danych podmienił pana rok urodzenia z 30 na 1930, to nie zmienia się nic istotnego, a urząd wojewódzki dostaje sygnał o zmianie danych i powinien nadpisać całą pana kartotekę, łącznie z poprawnym nazwiskiem.
Tak oto narodziłem się dla Polski na nowo...
Tak sobie myślę,że może nie zmieniaj ttych swoich danych, nowy rok urodzenia upoważnia Cię do emerytury + zasiłek pielęgnacyjny... Czyli pare groszy na piwo ;)
OdpowiedzUsuńJaki "nowy"? :D A na piwo chętnie przyjmę. Piwo pielegnuje lepiej niż zasiłki:)
OdpowiedzUsuńBłogosławiony owoc żywota twojego je-ZUS człowieku widmo :D
OdpowiedzUsuńAleż to może mieć swoje dobre strony. Lat temu naście mieszkałem w mieszkaniu o nr 151. W książeczkowym prawie jazdy "piątka" z owego numeru akurat przypadała na zgięcie. Przy wielokrotnym zaginaniu w tę i nazad, owa cyferka się "rozmyła" a obie "jedynki" się do siebie zbliżyły, przez co numerek mimochodem zmienił się w "jedenastkę". Przy wymianie na plastik, pani urzędnik zamiast wziąć adres z formularza, zapytała czy dotychczasowy się nie zmienił i przepisała go z książeczki. Kolejne trzy lata takie dane figurowały zarówno w moim nowym dokumencie jak i w systemie. Specjalnie mi to nie przeszkadzało.
OdpowiedzUsuńChciałbym niniejszym serdecznie pozdrowić nieznane mi z nazwiska i twarzy osoby, mieszkające pod "jedenastką" właśnie, które to mieszkanie musiały swojego czasu zalewać wezwania do opłacenia mandatów. :)
Skoro narodziłeś się na nowo, to bierz i becikowe na siebie :D
OdpowiedzUsuń"Dzień dobry, właśnie się narodziłem na nowo. Poproszę tysiaka. Zaświadczenie o zarobkach przynieść swoje czy rodziców?" :D
OdpowiedzUsuńCi państwo są sami sobie winni. Mogli przewidzieć, że biorąc mieszkanie nr 11, narażają się na konsekwencje, wynikające z zatarcia się środkowych cyferek w dokumentach innych osób... :)
OdpowiedzUsuńA czujesz się jak nowonarodzony? :)
OdpowiedzUsuńBardziej jak oczyszczony w najświętszych rytuałach Najwyższego Biurokratora...
OdpowiedzUsuń