Mówiąc szczerze, nie pamiętam jak zapłonęło pierwsze ognisko integracyjne (pierwsze z kilkunastu chyba, ale bez obaw - nie zamierzam ich opisywać szczapa po szczapie, i tak mi się przenikają, więc niewykluczone, że coś co znajdzie się w dzisiejszej historii, wydarzyło się na przykład podczas ósmego ogniska). Jeżeli miałbym obstawiać metodę rozpalenia, to pewnie zdecydowaliśmy o zbudowaniu szkieletu na wzór niewielkiej struktury społecznej, a punktem zapalnym mogła być teoria konfliktu w ujęciu Simmla.
Imprezy integracyjne mają swoją dość typową ścieżkę rozwoju. Najpierw większość obecnych podpiera ściany (w naszym przypadku z braku ścian można było podpierać drzewa, ale było do nich parę metrów, więc głównie podpierano głowy rękami). Zatem na początku podpieraliśmy co się dało, później nastąpiły jakieś nieśmiałe rozmowy w podgrupach (wśród studentów socjologii, którzy znali się już nie pierwszy rok, i którzy powinni już z samej teorii wiedzieć, jak się funkcjonuje w grupie), ktoś przyniósł notatki ze statystki, sądząc że będzie to świetny sposób na ożywienie towarzystwa (coś w rodzaju pierwszego konkursu na weselu). Notatki ze statystyki rzeczywiście okazały się doskonałe na ożywienie... wesoło trzaskających płomieni wśród okrzyków "Śmierć kwartylom!" i "Ałaa, poparzyłam sobie palce!!!" (okrzyk może nieszczególnie związany ze statystyką, ale zasługujący na komentarz, aby raz wrzuconych do ognia notatek nie ratować za wszelką cenę - statystycznie dość często dochodzi przy tym do poparzeń).
Typowa ścieżka rozwoju imprez integracyjnych zawsze prowadzi do punktu, który mówi że na każdym zebraniu jest taka sytuacja, że ktoś musi zacząć pierwszy. Wśród szumu drzew i nieodległego jeziora rozległ się więc w którymś momencie trzask aluminiowej zawleczki, oznajmiający sygnał do rozpoczęcia natarcia. Chwilę później gdzieś obok mnie usłyszałem znajomy szczęk łamanych zgrzewów między zakrętką a obrączką butelki i ze zdumieniem odkryłem, że to się dzieje w moich rękach. Zaraz potem jeden z profesorów wzniósł kurtuazyjny toast za zdrowie praktyk czy też za rozwój polskiego przemysłu obuwniczego - no zabijcie mnie - nie przypomnę sobie. Grunt, że pojawiła się po chwili w rękach Kubusia gitara i ognisko przerodziło się w jedno wielkie porno... Już byście chcieli opisu wielkiej orgii studenckiej w środku puszczy - nic z tych rzeczy - po prostu Pidżama Porno zdominowała muzycznie całe praktyki, co nawet podobno doszło do samego Grabaża, który całkiem zadowolonym z tego powodu był.
Nie zagłębiajmy się może dalej w historie pod tytułem "Ale sie naebaem", bo to już i wiek nie ten, i poziom czytelników raczej nie spod znaku oczekiwania listy rekordów promili. Grunt, że były to naprawdę kreatywne imprezy, podczas których wydarzały się historie z dzikiem (będzie jeszcze okazja o tym wspomnieć), nieoczekiwane zakończenia nocy w nieoczekiwanych zupełnie miejscach (też będzie okazja o tym wspomnieć, a nawet pewnie ci, którzy tam ze mną byli, nie darowaliby mi gdybym nie wspomniał). Ta pierwsza noc zakończyła się tak jakoś niedługo przed śniadaniem. Moi współlokatorzy mieli do mnie pretensje, że chrapałem, ale ja im nie wierzę - ja w każdym razie nic nie słyszałem. W każdym razie świt nastał i niebo nikomu nie zawaliło się na głowę. Radośnie, wręcz entuzjastycznie każdy udał się na poranną toaletę (no nie każdy, a w każdym razie nie każdy radośnie) i na długo wyczekiwane śniadanie (też nie każdy i też nie przez każdego wyczekiwane).
Po śniadaniu miał nastąpić prolog zajęć naukowych, czyli wystąpienie dyrektora parku narodowego, który miał nam przybliżyć życie i twórczość obywateli tego szczególnego miejsca ( a rzeczywiście nie jest to takie zwyczajne życie), a tak naprawdę jego show można by przyrównać do spotu wyborczego i reklamy kolektorów słonecznych, o których dyrektor mówił częściej niż Kukiz o JOW-ach. Dyrektor powiedzmy, że Maliniak roztoczył nam wizję sielanki, jaka ma miejsce w parku. Według jego opowieści ludzie żyją zgodnie jak gumisie, a nad całą szczęśliwą rodziną czuwa on (zakładając kolektory słoneczne). Oczywiście, że muszą się obywatele stosować do pewnych reguł, które są niezbędne, aby park mógł być parkiem, ale wszystko wynagradzają kolektory słoneczne. To prawda, że teoretycznie nie wolno zbierać grzybów, ale na co komu grzyby, jak są kolektory (wtrąciłem nieśmiało, że może na zupę albo do marynowania, ale dyrektor zgromił mnie, że nie wolno robić sobie jaj z kolektorów). Oczywiście dyrektor sam jeden szczęścia nie jest w stanie zapewnić całemu ludowi, więc ma taką przyboczną bojówkę (Wróć! - zespół opiekunów), czyli leśniczych, którzy z sercem na dłoni idą do ludzi (co prawda też z karabinem na plecach, ale to tylko żeby bardziej obrazowo przekazywać zalety kolektorów). I tak w ten deseń ze dwie godziny nas Maliniak wprowadzał w meandry parku, kończąc na tym, że niestety jest w terenie grupa wichrzycieli, którzy uważają, że dyrektor nie jest dobrym ojcem, ale wiadomo jakie siły za nimi stoją - lobby antykolektorowe.
Już wtedy wiedzieliśmy, że będzie wesoło. Robimy badanie na temat konfliktu na terenie parku narodowego, mieszkając w ośrodku zarządzanym przez park narodowy, ludzie zamieszkujący te tereny nienawidzą parku narodowego (bo jak dyrektor mówi, że zdarzają się przypadki niechęci do parku i żeby nie słuchać co złe języki będą gadać, to niechybnie znaczy że mamy do czynienia z przededniem wojny parkowej - w domu wojna domowa, w parku wojna parkowa). Czyli na dzień dobry zostaliśmy ustawieni w pozycji szpiegów, którzy będą łazić po domach i pytać jak się ludziom żyje pod światłym przywództwem Maliniaka. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy tylko, że miejscowa ludność okazuje nieufność czerwonym światełkiem na czole człowieka, do którego zaufania nie ma...
Jak tak sobie sumuję: poranna toaleta + śniadanie, to mi jakieś trzy puszki wychodzą - ale udowodnić nie potrafię. Miło się czytało, chociaż zbyt krótko (może jakby człowiek nie wszystkie literki jeszcze znał to starczyłoby na dłużej).
OdpowiedzUsuńChciałem napisać w tekście, że znam przynajmniej jedno bardziej spektakularne ognisko, do którego w pewnym czasie dołączyła dość spora grupa służb mundurowych, ale to temat znany zbyt wąskiemu gronu, ale może przy okazji opisywania kiedyś pewnego domku historia wypłynie :)
OdpowiedzUsuńParę lat temu mój 4-letni syn opowiadał mi jak w nocy (gdy miał zatrucie pokarmowe) szedł do łazienki ... Mamo- szłem, szłem,szłem, rzygowałem :) i zaliczył pokój, kuchnie i przedpokoj... Tak jakoś skojarzyło mi się Twoje ognisko z jego problemem i pytam RZYGOWAŁEŚ? :)
OdpowiedzUsuń:D Nie, ja tylko szłem.
OdpowiedzUsuńja tam jestem na poziomie oczekiwania relacji z rekordów promili :D
OdpowiedzUsuńA wpis - pierwsza klasa!
Umiesciłbym pewnie tabelę rekordów "dzień po dniu" uwzględniającą "Krzywą Jelcyna" czyli dodawanie się wyniku bieżącego do pozostałości z dni poprzednich oraz rozkłady wartości pod względem masy ciała, płci faktycznej i deklarowanej oraz ocen z socjologii narodu, ale drugiego dnia przehandlowaliśmy alkomat za gorzałę :)
OdpowiedzUsuńKiedyś Niżnych Tatrach połączył się, przy wspólnym ognisku dwie grupy włóczęgów górskich.
OdpowiedzUsuńPoczątek ogniska pamiętam.
Sowę co wykukała północ trochę pamiętam, a trochę nie pamiętam.
Następne co pamiętam to, że obudziłem się około południa. Górna część mnie nocowala w namiocie. Dolna nie dotarła, a plecaczek razem z buciorami trzymali dzielnie straż na swych stanowiskach.
Jako, że degustowalismy Borowiczke to przez następne trzy dni czułem się jak bóbr obgryzajacy sosnę.
p.s. Wspolbiesiadujaca grupa była z Łodzi, nie wiem czy przezyli 😄
Borowiczka... Ech... ta figlarna malarka czarnych dziur. Ileż to człowiek mógłby mieć wspomnień z gór, gdyby nie szeptała cicho po drugim półlitrze: "Wyrżnę Ci z głowy nawet tabliczkę mnożenia..." :)
OdpowiedzUsuńOd tamtej pory już jej nie spróbowałem. Jej i żadnego innego trunku zrobionego na żywicy 😄
OdpowiedzUsuńOgnisko z interwencją??! :D
OdpowiedzUsuńI to z taką, że większość tej interwencji skończyła jako uczestnicy ogniska :)
OdpowiedzUsuń