Można powiedzieć, że na dworzec jechaliśmy w ciepły, słoneczny poranek. Powiedzieć można, tym bardziej że z pewnością gdzieś był ciepły, słoneczny poranek. U nas lało. Na szczęście byliśmy przygotowani, bo już wcześniej przećwiczyliśmy wspólne śpiewanie "Ciągle pada", także w drodze na stację wykonanie piosenki wyszło obłędnie. Ogólnie jednak dalecy byliśmy od euforii, poza kolegami z akademika, bo jak stwierdził jeden z nich: "Tutaj przynajmniej wiem, że to co mi się leje na łeb, to na pewno woda".
Wsiedliśmy do wagonu oznaczonego "Przewóz rowerów (rowery do lat 10 tylko z opiekunami)". Ciasno było nie powiem, ale to tylko za sprawą wyfiokowanej blondynki, której zrezygnowany kierownik pociągu nie miał już siły tłumaczyć, że Range Rover nie łapie się w definicję klasycznego roweru. Dziunia prychnęła, zaparkowała na miejscu dla niepełnosprawnych i zaczęła latać po wagonie w poszukiwaniu wifi, potrącając przy okazji faceta w białej szacie z osiołkiem o imieniu BMX, który upierał się, że tym pociągiem dojedzie do Świebodzina. Na stwierdzenie, że ta ciuchcia zmierza tylko do Suwałk, odparł tajemniczo, że nie takie numery się robiło.
Gdy tylko ruszyliśmy, za oknem pojawiło się piękne słońce, wesoło liżące wagon promyczkami. Po chwili jednak zaczęło regularnie napieprzać swoim cholernym gorącym promieniowaniem w rozgrzewający się piekarnik wagonu. Ktoś wpadł na genialny pomysł włączenia nawiewu. Ta, genialny - włączenie termoobiegu w piekarniku nie było w najmniejszym stopniu powodem do zachwytu. Jedynym plusem było, ze koleżanki zaczęły się rozbierać. Minusem było, że zdjęły tylko kurtki i czapki. Niedługo po tym striptizie w wersji demo pojawił się konduktor i poprosił nas o okazanie biletów i książeczek zdrowia rowerów (żart - tylko książeczkę zdrowia osiołka). Wyciągnęliśmy bilety - każdy inny. Major konduktorstwa wytłumaczył nam, że wagon jest podzielony między różne spółki - ja na przykład stałem w części Szybkiej Kolei Międzygminnej, dwóch kolegów w Przewozach Nieprzewidywalnych Ale Najtańszych, a facet z osłem w części Świebodzińskich Linii Kolejowych (stał tam i się triumfalnie uśmiechał).
Wysiedliśmy gdzieś pod Suwałkami. Na peronie czekało na nas dwóch indiańskich przewodników (jest tam takie podsuwalskie plemię na wymarciu, które już dawno by wymarło, ale czeka, aż Cejrowski do nich dojedzie). Tubylec imieniem Władysław przywitał nas fajką typu "Klubowe" i bez specjalnych wstępów, za to z przecinkami (tradycyjne indiańskie "Howgh!", zostało w procesie modyfikacji językowych zastąpione na tych terenach przez "Ch..j!") instruować nas na temat dalszej podróży. Od razu zaznaczył, że gdybyśmy zobaczyli miejscową wiewiórkę (miejscowe rozpoznawało się przez tatuaż "BS z numerem" na brzuszku - te zaczynające się od "W....." oznaczały wiewiórkę w leasingu), natychmiast mamy paść na ziemię twarzą w błoto, to on sobie pyknie fotki i jak powstanie fejsbuk, wrzuci na profil "Beka z miastowych". Nastepnie wsiadł na rower typu "Sąsiad w konflikcie zbrojnym z Rosją" i kazał jechać za sobą. Gdy wyjechaliśmy na wyniosłość drogi, Władek powiedział:
- To tutaj.
- Co tutaj? - zainteresował się kolega
- No las.
- Po Howgh! nam las? - drążył kolega
- Ja tam nie wiem, mam napisane, że zawieźć do lasu, to zawiozłem. Dalej kilometr ścieżką prosto i będziecie na miejscu.
Pojechaliśmy ścieżką i po chwili zaczęły nas wyprzedzać busy zapakowane studentami, którzy nie mieli rowerów. Postaliśmy tak chwilę w aurze niesprawiedliwości pomieszanej z aurą kurzu i spalin, po czym ruszyliśmy dalej. Dojechaliśmy na polanę, która wydała nam się lądowiskiem dla helikopterów, które dostarczą nas do hotelu, ale żadnych śmigłowców nie było widać - pewnie wszystkie w akcji. W miejscach gdzie powinny stać maszyny, stały wojskowe namioty. Wyglądały na wiekowe, a napis na metkach "Wyprodukowane dla Imperium Osmańskiego" tylko nas utwierdził w tym przekonaniu. Na wzniesieniu nieco dalej stał fort - znaczy się budynek typu "Stołówka". Dziewczyny śmiało podeszły do kadry i spytały czy długo nam zajmie zwiedzanie tego skansenu i kiedy pojedziemy do bazy, bo one marzą o długiej kąpieli. Odpowiedź opiekunów odłożyła ich marzenia o jakieś trzy tygodnie - TO była nasza baza. Dobraliśmy się w grupy namiotowe i poszliśmy się rozpakować. "Rozpakować", czyli rzucić plecaki obok łóżek kanadyjek (z małej litery bo to był taki typ łóżka, a nie że Kanadyjki na nas w nich czekały). Żeby dodać optymizmu nieco przybladłym twarzom towarzyszy i towarzyszek rzuciłem: "No przynajmniej nie będzie trzeba podłóg myć." - bo i żadnych podłóg tam nie było. Na plus trzeba też zaliczyć przewiewność namiotów, co jest dość ważne przy grupie studentów, która ma jakieś dwieście metrów pod górę do pryszniców. Na minus trzeba było zaliczyć przewiewność namiotów, co jest dość ważne przy temperaturze spadającej w nocy do dwóch stopni.
Otworzyliśmy piwo i zaczęliśmy się zastanawiać nad naszym położeniem. Po czwartym ustaliliśmy, że od czterech piw nasze położenie zmianie nie uległo. Poszliśmy do fortu na obiad i dowiedzieliśmy się, że dziś w zasadzie mamy fajrant i widzimy się wieczorem na ognisku integracyjnym...
po pierwsze - miałem rację co do Rypki na rzecz socjologii.
OdpowiedzUsuńpo drugie - co ty wiesz o temperaturach (Jastrzębia Góra, lipiec 2014 - Sawoniuki na wakacjach).
Czyli przewiewność namiotów to rzecz bezcenna!
OdpowiedzUsuńhe he, miazga :D
OdpowiedzUsuńTak mi się przypomniało z piosenką "Ciągle pada". Lat temu 15, czyli w roku 2000 pracowałam w firmie Techland (tak, w TYM Techlandzie) i mniej więcej tak zmieniłam piosenkę:
OdpowiedzUsuńCiągle pada, w firmie wszystkie kompy dawno już zamokły
Chlupie w dyskach woda tak jak deszcz za oknem.
Płyta główna mi się zmienia w grunt podmokły.
A ja, a ja siedzę...
I coś tam dalej było, mniejsza z tym co. Koledzy, którym piosenkę zaprezentowałam, delikatnie mówiąc nie docenili talentu :-P ;)
Boże, to były czasy, wchodził Windows XP, nie istniały blogi, ludzie marnowali czas pracy na listach dyskusyjnych ;)