Znacie to uczucie, kiedy w teście, teleturnieju, quizie albo innym sprawdzianie z życia uzyskaliście maksymalną ilość punktów? Jeżeli tak, to opowiedzcie mi o tym, bo ja niestety nie miałem okazji doświadczyć takiego cudu. Żartuję - wielokrotnie w psychoteście Popcornu (pamiętacie jeszcze ten jeden z pierwszych, a szkoda że nie ostatnich młodzieżowych, prasowych powiewów Zachodu?) uzyskiwałem maksa, ale trochę oszukując, więc nie wiem czy się liczy. Ale tekst będzie o zupełnie innej punktacji...
Wszystko zaczęło się w pewien wiosenny piątek. Wiosna w Łodzi tego roku (znaczy tamtego albo jeszcze bardziej tamtego, bo to ze trzy lata temu było) była typowo łódzka - osiem stopni, deszcz, a w nim tańczący beztrosko ludzie (no nie do końca, bo w życiu nie widziałem w Łodzi tańczących, a tym bardziej beztroskich ludzi). Pojechałem po kolegę, z którym mieliśmy się udać w podróż życia do Sanoka na weekend. Uprzedzam pytania: Nie - nie jest moim hobby jeżdżenie z kolegami na weekendy po Polsce. Ot, taka dodatkowa robota.
Około ósmej rano zameldowałem się pod blokiem towarzysza niedoli, który jak na niego wyjątkowo szybko zszedł na dół, po czym wrócił, przebrał się z piżamy w wyjściowe ubranie i zszedł ponownie. Wyruszyliśmy w podróż. Jak tylko wyjechaliśmy na główną ulicę, coś błysnęło. Na uwagę kolegi, że mógł być to przenośny fotoradar, odpowiedziałem, że raczej nie, bo błyskało regularnie co sekundę, więc pewnie jakaś reklama albo coś... Dziś wiem, że co sekundę błyskają w tamtym miejscu fotoradary Straży Miejskiej sprzężone z ich kontem bankowym, które się aktualizuje co błyśnięcie i bije szybciej niż licznik na finałach WOŚP. Póki co jednak ustaliliśmy oficjalną wersję, że to była reklama. Po co psuć sobie weekend w piątek o ósmej?
Dalsza podróż przebiegła spokojnie, bez większych błyśnięć. Oprócz Radomia, który wiosnę ma podobną do Łodzi, ale z piorunami. Tam błyskało tak, że wydawało się jakby fotoradary stały na każdym z tysiąca pięciuset radomskich rond. Radom jednak, jak się później okazało nie odegrał wielkiej roli w tej historii, zatem opuśćmy byłą stolicę województwa radomskiego.
Weekend okazał się bardzo udany i w niedzielę, w południe, z rozliczonymi delegacjami pożegnaliśmy Sanok. Nie zdążyliśmy przejechać dwudziestu kilometrów, kiedy w jakimś miasteczku, z uliczki prowadzącej do kościoła wyszedł wesoło przebrany pan w czapce i nie mniej wesoło pomachał do nas lizakiem. Odmachaliśmy mu uprzejmie. Pan widać lubił miłych ludzi, bo zaprosił nas do zjechania w ową kościelną uliczkę i dalszej wymiany uprzejmości.
Tu drobna uwaga do wszystkich jadących w tym czasie w przeciwnym kierunku: Idźcie do piekła! Ja wiem, że przekraczanie prędkości to grzech, ale mogliście zamrugać, to bym z niego się tłumaczył na Sądzie Ostatecznym, po co zaraz grodzki do tego fatygować.
Miły pan okazał się bardzo miłym policjantem, który pokazał nam wskazanie laserowego kałasznikowa i poprosił o dokumenty, bo jak tłumaczył, nigdy nie spotkał tak miłych ludzi i chciałby sobie zapisać ich dane na pamiątkę (łgał bezczelny!). Spróbowałem branżowego numeru: "Panie admirale, ale my jesteśmy sędziami, może nas pan puści?" Kiedyś koledzy wracając z meczu tak zagadali do policji, na co mundurowi stanęli na baczność i powiedzieli "Oczywiście, poprosimy panów legitymacje i możecie panowie jechać". Koledzy podali certyfikaty sędziów sportowych, na co policjanci szczerze się roześmiali i powiedzieli, że nie o takich sędziach myśleli, i że niestety jednak nie mogą jechać. Ci, którzy nas złapali, chyba znali już ten numer, bo od razu zapytali się jakimi sędziami jesteśmy. Mówię im, że sportowymi, że wracamy z turnieju w Sanoku o wejście do drugiej ligi i że już nigdy, przenigdy nie przekroczymy prędkości. Pan komandor (ten drugi policjant, niższy stopniem od admirała - dowódcy patrolu) zapytał, czy Sanok awansował. Powiedziałem, że niestety nie, zabrakło im sześciu małych punktów. Komandor roześmiał się i powiedział, że w takim razie te sześć małych punktów dostaniemy my.
Nic to, mandat jak mandat. Przez całą drogę (a minęliśmy później z jedenaście patroli, niedziela cudów czy jak?) mówiłem koledze, że może to i lepiej, że nas złapali zaraz na początku, bo teraz już przez całą drogę będę uważał. Po tygodniu okazało się, że tak uważałem, że dostałem jeszcze trzy punktowane listy, każdy po 4 punkty, przy czym okazało się czarno na białym, że ta reklama na początku wyjazdu, to jednak nie była reklama.
Wisienka na torcie przyszła jednak miesiąc później. Wyjeżdżałem tyłem z parkingu pod bankiem przy ruchliwej ulicy i jednocześnie na to miejsce próbowała wjechać pani, której się wydawało, że mojemu pojazdowi Gadżeta wyrosną takie długie nogi i ona przejedzie pode mną. Nie przejechała, ale to ja cofałem, więc to ja dostałem sześć punktów od patrolu, który z zaciekawieniem przyglądał się całemu zajściu. W ten oto sposób skompletowałem dwadzieścia cztery punkty, przez co każdy policjant mógłby do mnie podejść i powiedzieć: "Czemu pan chodzi bez czapki - jeden punkt karny" i zabrać mi prawo jazdy, ale akurat przez rok żaden się nie nawinął i prawo jazdy zostało ocalone. Ha! Happy end!
Wszystko zaczęło się w pewien wiosenny piątek. Wiosna w Łodzi tego roku (znaczy tamtego albo jeszcze bardziej tamtego, bo to ze trzy lata temu było) była typowo łódzka - osiem stopni, deszcz, a w nim tańczący beztrosko ludzie (no nie do końca, bo w życiu nie widziałem w Łodzi tańczących, a tym bardziej beztroskich ludzi). Pojechałem po kolegę, z którym mieliśmy się udać w podróż życia do Sanoka na weekend. Uprzedzam pytania: Nie - nie jest moim hobby jeżdżenie z kolegami na weekendy po Polsce. Ot, taka dodatkowa robota.
Około ósmej rano zameldowałem się pod blokiem towarzysza niedoli, który jak na niego wyjątkowo szybko zszedł na dół, po czym wrócił, przebrał się z piżamy w wyjściowe ubranie i zszedł ponownie. Wyruszyliśmy w podróż. Jak tylko wyjechaliśmy na główną ulicę, coś błysnęło. Na uwagę kolegi, że mógł być to przenośny fotoradar, odpowiedziałem, że raczej nie, bo błyskało regularnie co sekundę, więc pewnie jakaś reklama albo coś... Dziś wiem, że co sekundę błyskają w tamtym miejscu fotoradary Straży Miejskiej sprzężone z ich kontem bankowym, które się aktualizuje co błyśnięcie i bije szybciej niż licznik na finałach WOŚP. Póki co jednak ustaliliśmy oficjalną wersję, że to była reklama. Po co psuć sobie weekend w piątek o ósmej?
Dalsza podróż przebiegła spokojnie, bez większych błyśnięć. Oprócz Radomia, który wiosnę ma podobną do Łodzi, ale z piorunami. Tam błyskało tak, że wydawało się jakby fotoradary stały na każdym z tysiąca pięciuset radomskich rond. Radom jednak, jak się później okazało nie odegrał wielkiej roli w tej historii, zatem opuśćmy byłą stolicę województwa radomskiego.
Weekend okazał się bardzo udany i w niedzielę, w południe, z rozliczonymi delegacjami pożegnaliśmy Sanok. Nie zdążyliśmy przejechać dwudziestu kilometrów, kiedy w jakimś miasteczku, z uliczki prowadzącej do kościoła wyszedł wesoło przebrany pan w czapce i nie mniej wesoło pomachał do nas lizakiem. Odmachaliśmy mu uprzejmie. Pan widać lubił miłych ludzi, bo zaprosił nas do zjechania w ową kościelną uliczkę i dalszej wymiany uprzejmości.
Tu drobna uwaga do wszystkich jadących w tym czasie w przeciwnym kierunku: Idźcie do piekła! Ja wiem, że przekraczanie prędkości to grzech, ale mogliście zamrugać, to bym z niego się tłumaczył na Sądzie Ostatecznym, po co zaraz grodzki do tego fatygować.
Miły pan okazał się bardzo miłym policjantem, który pokazał nam wskazanie laserowego kałasznikowa i poprosił o dokumenty, bo jak tłumaczył, nigdy nie spotkał tak miłych ludzi i chciałby sobie zapisać ich dane na pamiątkę (łgał bezczelny!). Spróbowałem branżowego numeru: "Panie admirale, ale my jesteśmy sędziami, może nas pan puści?" Kiedyś koledzy wracając z meczu tak zagadali do policji, na co mundurowi stanęli na baczność i powiedzieli "Oczywiście, poprosimy panów legitymacje i możecie panowie jechać". Koledzy podali certyfikaty sędziów sportowych, na co policjanci szczerze się roześmiali i powiedzieli, że nie o takich sędziach myśleli, i że niestety jednak nie mogą jechać. Ci, którzy nas złapali, chyba znali już ten numer, bo od razu zapytali się jakimi sędziami jesteśmy. Mówię im, że sportowymi, że wracamy z turnieju w Sanoku o wejście do drugiej ligi i że już nigdy, przenigdy nie przekroczymy prędkości. Pan komandor (ten drugi policjant, niższy stopniem od admirała - dowódcy patrolu) zapytał, czy Sanok awansował. Powiedziałem, że niestety nie, zabrakło im sześciu małych punktów. Komandor roześmiał się i powiedział, że w takim razie te sześć małych punktów dostaniemy my.
Nic to, mandat jak mandat. Przez całą drogę (a minęliśmy później z jedenaście patroli, niedziela cudów czy jak?) mówiłem koledze, że może to i lepiej, że nas złapali zaraz na początku, bo teraz już przez całą drogę będę uważał. Po tygodniu okazało się, że tak uważałem, że dostałem jeszcze trzy punktowane listy, każdy po 4 punkty, przy czym okazało się czarno na białym, że ta reklama na początku wyjazdu, to jednak nie była reklama.
Wisienka na torcie przyszła jednak miesiąc później. Wyjeżdżałem tyłem z parkingu pod bankiem przy ruchliwej ulicy i jednocześnie na to miejsce próbowała wjechać pani, której się wydawało, że mojemu pojazdowi Gadżeta wyrosną takie długie nogi i ona przejedzie pode mną. Nie przejechała, ale to ja cofałem, więc to ja dostałem sześć punktów od patrolu, który z zaciekawieniem przyglądał się całemu zajściu. W ten oto sposób skompletowałem dwadzieścia cztery punkty, przez co każdy policjant mógłby do mnie podejść i powiedzieć: "Czemu pan chodzi bez czapki - jeden punkt karny" i zabrać mi prawo jazdy, ale akurat przez rok żaden się nie nawinął i prawo jazdy zostało ocalone. Ha! Happy end!
Na niemieckich autostradach są fajniejsze zabawy - wyścigi na dochodzenie.
OdpowiedzUsuńNie nie chodzi o to żeby jakiegoś złoczyńce wykryć czy gdzieś pójść albo dojść.
Zabawa polega na tym, że ty jedziesz.
Oni stoją.
Nie wiesz czy i gdzie stoją.
Oni nie wiedzą, że akurat ty jedziesz.
Nagle!!!
Widzisz ich.
Oni widzą ciebie.
Mijasz ich.
Oni stoją (to znaczy siedzą bo są w środku pojazdu zaparkowanego skosnie do kierunku jazdy).
Mijasz ich. I tu zaczyna się zabawa.
Jadąc dalej zerkasz w lusterko wsteczne czy zapalili światla. Jak nie to nie chcą się z toba bawić, a jak tak to wyścig się rozpoczął.
Jedziesz dalej, a oni coraz bliżej.
Jadą koło ciebie.
Patrzycie na siebie.
Wyprzedzają cię i zapalają napis POLIZAI czy jakoś tak. Napis jest skrótem od "nie mamy lizaka żeby ci go pokazać ale wyobraź sobie jaki byłby słodki gdyby był ".
Potem zjeżdżacie na pierwszy parking, następuje wymiana koszulek, uściski, strzał w kolano i koniec zabawy.
To dlatego Niemcy przesiedli się na samochody z automatyczną skrzynią - można prowadzić mając przestrzelone kolano...
OdpowiedzUsuńNiemcy zawsze byli bardzo wystrzalowi
OdpowiedzUsuń