Jestem człowiekiem bardzo wierzącym. Mianowicie posiadam niekończące
się zasoby wiary w sprzęty. Nie wiem skąd bierze się u mnie przekonanie, że
urządzenia, które posiadam się nie zepsują. Każdemu się coś psuje. Znam takich,
którzy w zakładach naprawczych mają własne fotele, a jak się któregoś dnia w
warsztacie nie pojawią, to mechanicy dzwonią do rodziny zatroskani, czy aby nic
złego im się nie przydarzyło (jakby wizyta w warsztacie była czymś dobrym).
Jakaś jednak niezbadana moc każe mi wierzyć, że akurat moje
egzemplarze są tymi dobrymi pośród czarnych owiec mechaniki i elektroniki.
Niestety z wiarą to jest tak, że góry przenosi, ale sprzętów opieką nie otacza
i co jakiś czas boleśnie się przekonuję, że awaria zna jednak mój adres. Są jednak
ludzie, którym usterki wszelkiego typu nie są straszne – co więcej, wywołują u
nich radość, że mogą sięgnąć do skrzynki z narzędziami i włożyć pelerynę
bohatera w swoim domu. I ja właśnie się do takich ludzi… nie zaliczam. Posiadam
co prawda jako jedno z moich licznych wykształceń (w sumie czterech, jeżeli
wliczać przedszkole i podstawówkę) tytuł technika elektronika, ale jakby to
powiedzieć… prądu boję się jeszcze bardziej niż pająków i tego, że niebo zawali
mi się na głowę. Na moim koncie doświadczeń praktycznych z prądem mam jednak
kilka osiągnięć. Potrafię na przykład podłączyć gniazdko, ale nie tak żeby
działało. Umiem zmienić żarówkę, ale rzadko kiedy w taki sposób, żeby klosz
ocalał. Wiem też, że kiedy we wzmacniaczu coś powoduje notoryczne przepalanie
się bezpiecznika, to założenie w to miejsce mocniejszego zabezpieczenia,
powoduje że bezpiecznik przestaje się przepalać, za to prąd dewastuje kolejną
napotkaną w układzie przeszkodę czyli na przykład końcówkę mocy kilkaset razy
droższą niż bezpiecznik. Moim ostatnio nabytym doświadczeniem jest natomiast wiedza,
że naprawiać mopa parowego podłączonego do prądu należy tylko w przypadku, gdy
naprawdę świadomie chcemy zostać włączeni do obwodu (ewentualnie gdy chcemy się
niekonwencjonalnie zdrzemnąć na szybko).
Mimo moich sukcesów na polu drobnych domowych napraw, jakiś rok temu
kupiłem skrzynkę na narzędzia i zacząłem zbierać sprzęt do majsterkowania. Póki
co zestaw jest dość losowy – kilka śrubokrętów z zabawnymi końcówkami (okazuje
się, że im zabawniejsze, tym mniejsza szansa, że będą w jakikolwiek sposób
przydatne), nieduży młotek (bo sam się boję tego, co mogłoby się wydarzyć
gdybym miał duży), kombinerki (których na razie jedynym odkrytym przeze mnie
zastosowaniem jest funkcja młotka, w przypadku, gdy nieduży młotek okazuje się
być jednak za duży), szara taśma (dochodzę do wniosku, że mając szarą taśmę, kompletowanie
dalszych sprzętów jest kompletnie bez sensu), kilka narzędzi, które nie wiem do
czego służą, ale mają na przykład fajną rączkę albo zaciskają się w fascynujący
sposób oraz miotacz ognia, który doskonale maskuje ślady naprawiania i można
wytłumaczyć Żonie – „Kochanie, spaliło się – pewnie zwarcie…” (chociaż skąd
zwarcie w szafce kuchennej?). Odkąd mam skrzynkę zauważyłem, że działa ona na
sprzęty odstraszająco, jakby bały się zepsuć, bo wiedzą, że wylosuję ze
skrzynki narzędzie i przyjdę je naprawiać, co oznacza, że już za momencik
przejdą swoją ostatnią przemianę – z motyla w elektrośmieci.
Nie jest jednak do końca tak, że nie uczę się na własnych błędach. W
normalnym stanie umysłu (czyli kiedy nie dopada mnie podejrzenie, że może ja
jednak coś umiem, może ostatnie nieudane dziesięciolecie naprawcze, to tylko
zwykły pech) proces reperowania urządzeń przebiega u mnie dość zachowawczo.
Jeżeli zepsute urządzenie jest na prąd, sprawdzam najpierw czy w domu jest prąd,
bo może niepotrzebnie uruchamiam swoją niszczycielską siłę. Jeżeli prąd jest,
wsadzam kilkakrotnie wtyczkę do różnych gniazdek, żeby się upewnić czy to nie
chwilowe zatrzymanie krążenia. Jeżeli nie pomaga, stukam parę razy w
urządzenie. Jeżeli dalej nie działa, stwierdzam że jest bardzo zepsute i
odkładam na tydzień do samoleczenia. Chyba, że jednak zdecyduję się naprawiać, wtedy na wszelki wypadek od razu zamawiam nowy sprzęt, gdyby naprawa
okazała się nieskuteczna (przecież gdyby kiedykolwiek okazała się skuteczna, to
bym nie zamawiał).
Ostatnio jednak wydarzyło się coś, co zburzyło stały porządek rzeczy.
Tego dnia obawiała się cała moja rodzina (a niewykluczone też, że mieszkańcy okolicznych
budynków). Oni wiedzieli, że udana naprawa lub konstrukcja sprawi, że uwierzę w
siebie i już nie będę wołał fachowca do wymiany baterii w pilocie. Taka chwila
nadeszła. Oto szwedzkie łóżko kupione w sklepie, w którym tylko zakupionych
klopsików nie trzeba składać z instrukcją, stanęło w pokoiku złożone moimi
dłońmi. W dwie godziny z kilku desek, wkrętów, paru sztuk metalowego czegoś
oraz silnika Wankla, zbudowałem łóżko, które wyglądem przypomina… łóżko. Mało
tego – to łóżko od miesiąca stoi i się nie rozpadło. Na wszelki wypadek jednak
nikt się na nim jeszcze nie położył, żeby nie przerywać dobrej passy…
Łóżka ze szwedzkiego sklepu to dobra rzecz. Po roku też stoją ;)
OdpowiedzUsuńTak jak w poprzedniej historii, w tej również dostrzegam podobieństwo do pewnego wydarzenia z mojego życia. Bracia jacyś czy co?
OdpowiedzUsuńOtóż ja kiedyś miałem dwie naprawy w domu swoich (chyba wtedy jeszcze nie) teściów. Mamusi zepsuła się bowiem lokówka - takie coś co z włosów prostych robi kręcone (swoją drogą nie jestem w stanie pojąć czemu kobiety mające włosy proste dążą do ich pokręcenia a te mające włosy kręcone - namiętnie je prostują). Szybko stwierdziłem że usterka jest banalna, niekontaktujący przewód tuż przy samym urządzeniu właściwym. Nie tracąc czasu: przeciąłem, odizolowałem, polutowałem i zaizolowałem. Błyskawicznie w oczach Teściowej urosłem. Przy trzecim z kolei kręceniu włosów Mamusię niestety delikatnie popieścił prąd i nasze stosunki wróciły do standardu zięć - teściowa. To były te moje dwie naprawy - pierwsza i ostatnia.
a ja pająków boje się bardziej niż prądu, totalna arachnofobia... :-P
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
złota rączka Wrocław