Ci, którzy spodziewają się
dynamicznego, emocjonującego opisu grzybobrania, będą głęboko rozczarowani. Nie
ma takich grzybobrań - ewentualnie gdy się wydarzą, wiążą się z przypadkowym
postrzeleniem i śmiercią bohatera, więc rzadko bywają opisywane z perspektywy
pierwszej osoby. Grzyby mają jednak w sobie coś magicznego, co nie pozwala
oprzeć się pokusie pisania o nich (przepraszam, wczoraj się uderzyłem, więc
możliwe, że to zdanie jest niewiarygodnie głupie – nawet na pewno).
Grzyby odegrały w moim życiu
kluczową rolę (przepraszam, miało być że nie odegrały w zasadzie żadnej, jeżeli
odczytaliście inny sens, to wynik uderzenia). Już jako dziecko bawiąc co roku w
wakacje na pewnej wsi, bywałem na grzybach (z grzybami jak imprezami celebrytów
– nie chodzi się na nie, a się bywa). Odebrałem oczywiście pierwsze nauki, że
nie wszystkie grzyby wolno zbierać. Dziś wiem, że wolno w zasadzie wszystkie,
nie wszystkie za to wolno jeść. Chociaż nie – jeść też wolno wszystkie, tylko
po niektórych następuje oddzielenie ciała od duszy, które po latach staje się
zabawną anegdotą wśród rodziny i znajomych (o ile nie uczestniczyli razem w posiłku).
Z lat dziecinnych pamiętam kilka
mrożących krew w żyłach historii, w tym jedną z nożem. Któregoś pięknego letniego
dnia, który można było poświęcić na aktywny wypoczynek z kuflem w ręku, mama
zabrała mnie na grzybobranie. Poszedłem, bo to był akurat ten okres w moim
życiu, kiedy postanowiłem nie pić alkoholu. Szło mi nieźle, bo miałem z dziesięć
lat wtedy. Do dziś mi zostało wybieranie sobie postanowień noworocznych, które
z dużym prawdopodobieństwem da się zrealizować. Na przykład w tym roku
postanowiłem, że nie kupię sobie Porsche. Jeszcze tylko miesiąc i kolejny
sukces do odhaczenia. Nałaziliśmy się z mamą okrutnie, więc zawyrokowała że
wracamy do wsi. Szliśmy ze dwa dni (no może z godzinę) i powoli zaczynaliśmy
tracić wiarę i siły, a zapasy wody kurczyły się z minuty na minutę (nie wiem
czy mieliśmy jakieś zapasy wody), zostały nam tylko grzyby do przeżycia (nie
wiem też czy mieliśmy jakieś grzyby). Po niedługim jednak czasie od utraty
wiary, na horyzoncie zamajaczyły domy, więc można było odtańczyć radosny pląs z
powodu dotarcia do celu. Okazało się jednak, że ludzie we wsi zachowują się
dziwnie, a jeszcze dziwniej zrobiło się, gdy mama rozpoznała w dwóch
mieszkańcach zmarłych sąsiadów z dzieciństwa. No dobra, trochę
podkoloryzowałem, trafiliśmy po prostu na zwykłą wioskę, która okazała się być nie
tą, do której chcieliśmy dotrzeć. Ta właściwa była niecałe cztery kilometry w
przeciwnym kierunku… Jak się okazało po latach, orientację w terenie
odziedziczyłem po mamie i w zasadzie wskazane jest, żebym wynieść śmieci
chodził z GPS-em.
Historia z nożem miała natomiast
miejsce podczas podobnych wakacji w tym samym miejscu, tylko że z dziadkiem –
wytrawnym grzybiarzem. Jako, że dziadek był wytrawnym grzybiarzem, nie wypadało
mu inaczej zbierać darów lasu, jak nożem. Zupełnie oczywistym wydawało mu się
też, że tak samo powinno to robić dziecko, więc otrzymałem nóż. Mógłbym w tym
miejscu napisać, że tym nożem uratowałem dziadka przed atakiem niedźwiedzia,
ale to nieprawda. Uratowałem go przed szarżą łosia… a tak naprawdę zgubiłem
nóż, który był małym kuchennym nożykiem. Zdarzenie to okrutne, bo kuchenny
nożyk był za mały, żeby poradzić sobie samotnie w lesie, gdzie czyhały na niego
wilcze jagody, czy agresywna kora. Puenta natomiast jest taka, że następnego
dnia chodząc z dziadkiem po lasach, ja ten nóż znalazłem! Mówią, że to nieprawdopodobna
historia, ale dla mnie to była po prostu zwykła środa.
Po kilkunastu latach, w tym roku
znów poszedłem na grzyby - w innej Polsce, w innym tej Polski regionie i
kompletnie innych lasach (aż chciałoby się dodać, że wciąż z tym samym
nożem-amuletem, ale bądźmy poważni – to niedorzeczne i głupie by było). Muszę
powiedzieć, że wciągnęło mnie nadzwyczajnie i na nowo odkrywam frajdę z łażenia
po lesie i ganiania się z kunami, sarnami, a najczęściej mrówkami. Za każdym
razem tylko modlę się, żeby mnie nie dosięgła zbłąkana, myśliwska kula, bo kto
by wam o grzybach pisał?
W następnej historii też będzie o
grzybach, takich co na ścianie wychodzą… Nie no, nie żartujmy sobie. Jeden wpis
o grzybach, to i tak o jeden za dużo…
U nas to rodzinne, miałem podobny przypadek ze srebrnym łańcuszkiem zgubionym na koncercie w amfiteatrze. Nadmienię że brykałem na nim przez pół nocy jak młody źrebak - byłem na trybunach, w pogo, pod sceną, na scenie (na tej jednak krótko - dłużej chyba leciałem z niej po tym jak ochroniarze powiedzieli mi - 'Chłopczyku, prosimy cię, nie chodź tutaj'. W pewnym momencie gdy ilość krwi w al...e..co..tam znacznie wzrosła, zorientowałem się że nie mam na szyi srebrnego łańcuszka - dla mnie bardzo cennego bo był to prezent i pamiątka po Tacie Chrzestnym. Zaczęły się dramatyczne poszukiwania w których bardzo dzielnie pomagała mi moja ówczesna dziewczyna Agnieszka. W pierwszej kolejności przeszukaliśmy zakamarki ubrania, kieszenie że o bieliźnie, skarpetkach czy glanach nie wspomnę. Następnie na tyle na ile było to możliwe w przerwach między kapelami, bliższe i dalsze okolice sceny - nie muszę pisać że bezskutecznie. Mocno podłamany udałem się w dalsze rejony amfiteatru i spocząłem na ławeczce. Kiedy tak na niej siedząc ze spuszczoną głową otworzyłem oczy i popatrzyłem na żwir między stopami ....... właśnie tak jak myślicie, coś tam błysnęło. W przeciwieństwie do opisanego wyżej nożyka ja mam go do dziś.
OdpowiedzUsuńGdybym nożyk nosił na szyi też bym go miał. Nawet do końca życia - z tym że z nożykiem na szyi mógłby on nastąpić nieco wcześniej niż bym chciał :)
OdpowiedzUsuń