Kapitan Rypka zerwał się na równe
nogi (co w jego przypadku było jedynie figurą literacką, bo nogi miał proste
jak tory na Kilińskiego) i natychmiast stanął na mostku kapitańskim. Pierwszą jego decyzją było przeniesienie mostka do swojej kajuty, bo lubił mieć
blisko do roboty. Przyczyną nagłego poruszenia Kapitana był krzyk z bocianiego
gniazda (rozważał od jakiegoś czasu przeniesienie również bocianiego gniazda
pod pokład, ale intuicyjnie czuł, że mogłoby ono stracić sporo na
funkcjonalności po takim zabiegu).
Wrzask rozległ się ponownie:
- Ziemia! Ziemia!
- No przecież kurwa, że nie
Neptun… – powiedział do siebie Rypka, czując się urażonym, że ktoś mu śmie
przypominać, na jakiej planecie się znajduje. Zawołał głośno załogę, która na
wezwanie odpowiedziała ze statystyczną skutecznością około czterech procent,
czyli zjawił się niezawodny kapelan Wermut, którego matka nazwała tak na cześć hobby
jego ojca – proboszcza Nerji, który nie chciał się przyznać do syna, bo jak
mówił „Przyznam się do jednego, to mi się pół Hiszpanii zleci z dziećmi”.
Kapelan Wermut za to dość wcześnie pojął, że nazwisko zobowiązuje, więc rzadko
bywał trzeźwy, za to często rzygał, zwalając ten stan na chorobę morską,
zaprzeczając jakoby picie słodkiego alkoholu do podstawowego pokarmu na statku,
czyli solonej wołowiny, mogło w jakikolwiek sposób wpływać na żołądek.
- Wołałeś Kapitanie, więc stawiam
się na rozkaz – powiedział kapelan znudzonym głosem. Jako jedyny na statku miał
w kontrakcie płacone od wykonanego polecenia, toteż jako jedyny sumiennie
odpowiadał na wezwanie Rypki inaczej niż „(dowolne przekleństwo)! Wołaj sobie,
aż zachrypniesz gnido w czapce.”
- Czy możesz mi kretynie
powiedzieć, dlaczego ten drugi kretyn się wydziera na górze? – spytał wyraźnie
zirytowany Wandal
- Melduję, że Jednooki zauważył
ląd – wybełkotał duchowny
- A czy ktoś temu debilowi
powiedział, że wypływamy z portu dopiero dziś wieczorem? – powiedział Kapitan
zauważając błąd w swoim rozumowaniu, że człowiek z jednym okiem nie przyda mu
się do niczego na pokładzie, więc postawi go na gniazdo, bo jak półślepy
zobaczy ląd, to będzie oznaczało, że na pewno ten ląd jest blisko.
Żeby zrozumieć nastrój i położnie
Kapitana Rypki, musimy go na chwilę pozostawić w zamyśleniu i przenieść się
kilka tygodni wstecz do stolicy Ogromnej Demokratycznej Hegemonii Bułgarii.
Bułgaria stała się hegemonią dość przypadkowo. Podczas jednej z bitew w
nieustannej wojnie o wpływy na kontynencie, poprzedni Hegemon (który wtedy był
zaledwie Sołtysem Dość Małej Bułgarii) dał się namówić prostemu kowalowi na to,
żeby użyć przeciwko wrogom naostrzonych mieczy. Efekt był powalający. Co prawda
w początkowej fazie Bułgarzy stracili sporą część wojska przez przypadkowe autowyrżnięcia,
ale kiedy jako tako opanowali władanie śmiercionośną bronią, zostali
niezwyciężeni (przynajmniej do czasu, aż inne państwa nie zorientują się, co
jest przyczyną takiej skuteczności przeciwników – na razie jednak od kilku lat
obowiązującą tezą było przekonanie, że Bułgarzy rzucili magiczne zaklęcie na
zwykłe miecze i wszystkie badania szły w kierunku bądź to odkrycia tego
zaklęcia, bądź to odkrycia zaklęcia neutralizującego czar Bułgarów).
Pierwszy Hegemon rządził krótko,
próbując bowiem rozwijać technologię ostrzonych mieczy, kazał naostrzyć rączkę,
którą chwyciwszy z entuzjazmem, poderżnął sobie żyły. Zanim zdążył się
zorientować w fatalnym kierunku badań nad bronią, już był z pompą grzebany
(Bułgarzy mieli zwyczaj chowania zmarłych z dziwnym przedmiotem – nie wiedzieli
jeszcze że to pompa, bo jej zastosowanie odkryto znacznie później).
Jako zapalony reformator, Hegemon
pozostawił jednak jako ostatnią wolę projekt, aby następnego Hegemona wybierali
spośród jego jedynego syna w głosowaniu wszyscy chętni ludzie na świecie. Stąd
kulejąca i dość debilna w swoim charakterze, ale jednak demokracja zapanowała w
Bułgarii, a ściślej mówiąc jej owoc, czyli Hegemon Drugi Zdravko Niełysy
(albowiem nie był łysy, ale też nie na tyle owłosiony, żeby go nazwać
Włochaty). I to właśnie u niego na audiencji stanął pewnego dnia Kapitan Rypka Zwany Wandalem…
Zobacz również:
Zobacz również:
Jestem w rozkroku.... albo Orson Scott Card albo Wojciech Świdziniewski (jeśli ktoś czytał obydwu to wie o co chodzi i go lubię - jeśli ktoś któregoś nie zna to szybciutko uzupełnić braki w wykształceniu!!!). Czuję tu pokrewieństwo do dalszych części 'Gry Endera' (motyw bułgarski) i dużą dozę absurdu (Kłopoty w Hamdirholm). Moda na sukces się skończyła więc z braku laku czekam na jeszcze...
OdpowiedzUsuńAaa widzisz, motyw bułgarski to jakoś podświadomie niezależnie od Carda mi wyszedł, zmienię chyba na Rumunię :)
OdpowiedzUsuńMuszę Ci powiedzieć że Adze również bardzo się podobało. Jednak w literaturze światowej umieściła Cię dużo trafniej niż ja :-) - Bruce D. "Przygody Lorda Ślizgacza" - pamiętasz?
OdpowiedzUsuńI tu was zaskoczę. Bo tak wczoraj się temu przyjrzałem i pomyślałem - Takie to trochę może nieco ślizgaczowe wyszło... :D Także Aga ma nosa :)
OdpowiedzUsuńJak dla mnie lekko niejasne (być może mam te wspomniane braki w lekturze ;) ), ale czekam na więcej. Kiedy ciąg dalszy i dlaczego nie już dziś? ;)
OdpowiedzUsuńA widziałaś kiedyś jasny prolog? :) Jak chcesz to mogę Ci zdradzić zakończenie całego cyklu, bo już mam :P
OdpowiedzUsuń