Ostatnio wyobrażałem sobie jak
będzie wyglądać moje życie na emeryturze. Czy czeka mnie model niemiecki z
obowiązkową wycieczką z kijkami do Karpacza, czy też raczej model japoński,
czyli wierność korporacji bezapelacyjnie do samego końca – mojego lub jej? Później
jednak pomyślałem – A co ja będę fantazjował, zapiszę się do lekarza
specjalisty i sam zobaczę. Gdzie indziej bowiem, można spotkać tylu życzliwych starszych ludzi, których sprowadza w jedno miejsce wspólna niedola?
Poszedłem się zatem zapisać.
Przed wejściem do przychodni, z którą na dobre i złe połączyłem swoje składki,
zobaczyłem jacy specjaliści tam przyjmują i wylosowałem jednego z nich. Potem
udałem się do lekarza rodzinnego (mojej lekarce pasuje specjalizacja rodzinna,
bo niejedną rodzinę mogłaby rozbić i większość panów siedzących w kolejce o
dziwo stara się wyglądać jak najzdrowiej, a na propozycję zwolnienia
odpowiadają, że nie ma mowy, ponieważ jutro szkolą młodych komandosów w walce nożem
ze stadem niedźwiedzi). Powiedziałem lekarce, że mam objawy kwalifikujące się
do wizyty u wylosowanego specjalisty, i że proszę o szybkie skierowanie, bo
młodzi komandosi na mnie czekają. Pani doktor wypisała mi odpowiedni papierek,
a ja schowałem go siłą woli do kieszeni, podziękowałem i wyszedłem, modląc się
w duchu, żeby się nie potknąć - komandosowi nie wypada.
Wróciłem do rejestracji ze
skierowaniem i zapytałem, czy długo trzeba czekać na wizytę, bo jak coś, to
skoczę sobie po jakieś bułki, gdyż od rana jestem na czczo. Pani popatrzyła na
mnie, jakbym dopiero co wybudził się ze śpiączki i zapytała – Długo był pan w
śpiączce? - Po czym dodała, żebym śmiało szedł po pieczywo i to najlepiej nie
do najbliższego sklepu, bo termin wizyty jest w lutym 2015r. Widać jednak żal
jej się zrobiło mojej brutalnie zgaszonej w oczach nadziei, ponieważ zaproponowała,
żebym co jakiś czas zadzwonił - może się jakieś miejsce zwolni i uda się
wcześniej. Po tygodniu wpadłem do przychodni, bo akurat byłem blisko i okazało
się, że właśnie zwolniło się miejsce, gdyż pacjent który czekał na wizytę, drogą
naturalną zmienił specjalistę i obecnie ma wizytę u patomorfologa, co rzecz
jasna wyklucza go z tej kolejki. Mogłem zatem zapisać się do specjalisty na
kolejny tydzień, ale pani w rejestracji zastrzegła, żebym nikomu nie mówił, bo
NFZ w takich przypadkach każe czekać pół roku z miejscem, bo może tamten
zmartwychwstanie i jednak będzie chciał przyjść do tego specjalisty i ona
będzie się musiała potem tłumaczyć dlaczego nie wierzy w cuda.
Tydzień później zjawiłem się w
przychodni i już na miejscu spotkała mnie niespodzianka, bo w tym samym miejscu
odbywały się przesłuchania do „Mam talent”. Przecisnąłem się przez tłum i
zaproponowałem, żeby jakoś oddzielić tych czekających na występ swojego życia,
od tych na casting. Okazało się niestety, że moje wrażenie było mylne i wszyscy
czekają do specjalisty. Pani w rejestracji powiedziała mi, żebym usiadł (chyba
lepiej było poradzić, żebym się nie dał zadeptać), bo pani doktor wyczytuje po
nazwisku, ale jest delikatna obsuwa. Pomyślałem, że pięć czy dziesięć minut mnie
nie zbawi. Gdy minęło dwadzieścia minut od mojej godziny wizyty, pani doktor
wyszła i wyczytała nazwisko pacjenta, który był zapisany na siedemnastą i wtedy
zrozumiałem, że delikatna obsuwa w żargonie medycznym nie znaczy tego samego,
co w żargonie pacjentów, bowiem ja byłem zapisany na osiemnastą dziesięć…
Zrezygnowany usiadłem w kąciku,
wyciągnąłem telefon, odpaliłem internet i czekałem, zastanawiając się w duchu,
czy zamykają ten lokal o konkretnej godzinie, czy czekają do ostatniego
klienta. Obok mnie spoczęły dwie kobiety. Pierwsza standardowo postanowiła
zagaić do drugiej:
- Pani ostatnia?
- Nie, doktor wyczytuje.
- Bo ja to na osiemnastą
pięćdziesiąt, ale wcześniej przyszłam.
Oho – pomyślałem, to może boleć,
jak pani się dowie o delikatnej obsuwie. Dalej panie zaczęły ze znawstwem sobie
wyjaśniać, że to od życzenia lekarza zależy, czy wyczytuje z listy, czy komitet
kolejkowy sam się tworzy i okazało się, że zawsze gorszy jest ten system, który
akurat dzisiaj ma zastosowanie. Od słowa do słowa (w międzyczasie pani numer
jeden zdążyła powspominać, że kiedyś to były zimy, ona ma osiemdziesiąt jeden
lat to pamięta, a pani numer dwa to pewnie nie pamięta, po czym okazało się że
pani numer dwa ma osiemdziesiąt siedem i pierwszej zrobiło się głupio, ale nie
na tyle żeby zaprzestać rozmowy) zaczęła się licytacja. Jakby obok siedziała
gimbaza to wiadomo na co by się licytowali:
- Ja to mam ajfona piątkę i
widziałem kozę nago
- A ja mam ajfona szóstkę i
lasery w oczach
I tak dalej w tym guście. Na co
jednak mogą się licytować panie po osiemdziesiątce, które w dodatku w dupie
mają Apple (bo obie miały Nokie – serio!). Oczywiście, że na to, która ma
bardziej odjechane choroby.
- Ja to proszę pani miałam dwie
operacje na oczy.
- Oj, u mnie to z oczami bardzo
źle, chodzę tu do okulisty, nie miałam operacji i mnie nie bolą, a okulistka
mówi, że już tak będzie i nic z tym się nie zrobi.
- Mnie to ostatnio kolana
dokuczają.
- O pani kochana! U mnie z
kolanami bardzo źle.
I tak godzinę w ten deseń. Co
jedna się pochwaliła jakimś schorzeniem, to druga kontrowała, że ona ma to
samo, tylko dużo gorzej. W pewnym momencie pierwsza powiedziała, że tak ją
bolała głowa, że jej musieli amputować i dopiero jak zobaczyła zdziwione twarze
widzów, to się zreflektowała, że jak już się chwalić brakiem narządów, to
raczej wewnętrznych, bo zewnętrzne za łatwo sprawdzić. Tak nam czas wesoło
mijał, aż zobaczyłem z przerażeniem, że bateria w telefonie jest na
wyczerpaniu, więc za chwilę zostanę odcięty od świata, od rozrywki, od
wszystkiego co trzyma mnie przy zdrowych zmysłach – za moment zacznie się
oczekiwanie na śmierć.
W tym momencie wyszła pani doktor
i wyczytała moje nazwisko. Opowiedziałem jej, jakie objawy mi się objawiły.
Lekarka słuchała uśmiechnięta i stwierdziła, że będzie mnie studentom na
wykładach pokazywać. Nieśmiało tylko spytałem czy w formalinie, bo to dla mnie
ważne. Odpowiedziała, że nie, więc podpisałem kontrakt na pół roku. Po czym
pani doktor stwierdziła, że jestem najbardziej klasycznym na świecie
przypadkiem migreny albo jak mam korzenie szlacheckie to globusa. Na wszelki
wypadek dała mi też skierowanie na sesję zdjęciową głowy. Przeżyjemy, opiszemy…
Obśmiałam się :D Swoją drogą za jakieś...jeden, dwa, trzy...kilkadziesiąt lat sami będziemy licytować się w przychodni, czyja choroba jest "śmiertelniejsza" :D
OdpowiedzUsuńMiło, że tu dotarłaś. Jak widać muzyka łączy pokolenia, a i10 blogi :P
OdpowiedzUsuń