„Znasz li ten kraj, gdzie konopia
dojrzewa…” pisał wieszcz albo jakoś tak podobnie się wyraził. Niewątpliwie
jednak miał na myśli Holandię, albowiem z Niderlandami najmocniej był w swoim
życiu związany poprzez nieustanną depresję. Jako, że wieszcza cenię nade
wszystko (no dobra – całkiem wieszcza szanuję bez specjalnego zachwytu), udałem
się „Szlakiem Mickiewicza” w okolice Amsterdamu. Na szlaku jest tyle samo bramek, co ksiąg "Pana Tadeusza", a po ich opłaceniu zostaje się dziadem.
Tu należą się dwa wytłumaczenia.
Po pierwsze przeczytałem „Pana Tadeusza” – mam więc prawo na równi z
dziewięcioma pozostałymi żyjącymi osobami, które to przeczytały, uważać się za
znawcę Mickiewicza. Po drugie nie mam pojęcia czy wieszcz kiedykolwiek był w
Holandii, ale kwestionować „Szlak Mickiewicza” może naturalnie jedynie dziewięć
osób. Zatem śladami mistrza wybrałem się do Holandii. Kompletnie żadnego wpływu
na to nie miał fakt, że pracowałem wtedy w holenderskiej firmie, a Dom
Mickiewiczowski mieści się w ich obecnej siedzibie, o czym zdają się nawet nie
wiedzieć.
W tym miejscu należy się kolejne
wyjaśnienie, dlaczego „pracowałem” w holenderskiej firmie. Otóż holenderska
firma niestety kompletnie nie znała polskich realiów. Zatrudniała pracowników
na umowę o pracę, na tej umowie znajdowała się pełna kwota wynagrodzenia, na
dodatek płacona co miesiąc na czas. Poza tym kiedyś próbowaliśmy nauczyć
Holendrów wyrażenia „kreatywna księgowość”. Nie umieli wymówić, nie umieli
wdrożyć – musieli w Polsce splajtować.
Do kraju tulipanów (tulipan to
taki kwiat, który swoją nazwę zawdzięcza obtłuczonej butelce, która w rękach właściciela zdawała się mówić „tu je
pan”, co w procesie przekształceń językowych zostało zdaje się przez Kaszubów
zdeformowane do „tulipan”) mieliśmy jechać samolotem (i jak się okaże w dalszej
części nie jest to tylko użyte na czasie sformułowanie). Zresztą konotacji z
wielką polityką jest w tej historii więcej, dość powiedzieć, że nasz wylot
następował 12 kwietnia 2010 roku, czyli dwa dni po niezbyt szczęśliwej dla
Polski sobocie. W poniedziałek Okęcie też nie przywitało nas słońcem…
Dodając do dramaturgii sytuacji
fakt, że miał to być mój pierwszy w życiu lot, niespecjalnie mogę powiedzieć,
że byłem euforycznie podniecony. Tym bardziej, że najpierw prześwietlili mi
walizkę (jest to rodzaj ciekawego przeżycia, tym bardziej że na ekranie
wyświetla się zupełnie inna – pewnie nagrana wcześniej zawartość – naprawdę nie
wiozłem ze sobą pamiątkowej maczety po dziadku albo ktoś wytrawny mi ją
podrzucił), a później walizkę bezczelnie mi zabrali. Zastanawiałem się czy
bronić bagażu, ale pomyślałem, że inni jakoś się do rękoczynów nie biorą, to i
ja zobaczę co się wydarzy. Ktoś uprzejmy w turbanie mi wytłumaczył, że
zabierają walizki, przeprasują mi koszulki i oddadzą już na miejscu. Oho –
Europa – pomyślałem upychając ukradkiem słomę do butów.
Później przeszliśmy do takiego
sklepu, w którym była sama wódka i czekoladki. Może ja głupi jestem, ale nie
komponuje mi się impreza z wódą pod czekoladę. Zdaję sobie sprawę, że są fani
takich bankietów i w pewien sposób nawet ich podziwiam, ale ja bym się w takim
zestawie nie odnalazł. Znaczy odnalazłbym się i to nawet bez pudła wiem gdzie…
Jak już naoglądaliśmy się
smakołyków w sklepie, udaliśmy się do takiej poczekalni, pod którą podjeżdża
samolot albo to ta poczekalnia podjeżdża pod drzwi aeroplanu – nie wiem, bo jak
tam doszliśmy, to poczekalnia była już połączona z samolotem. W skrócie można
powiedzieć, że byliśmy na peronie. Chwilę posiedzieliśmy i dwóch esesmanów
bijąc po plecach kolbami pogoniło nas w kierunku drzwi stalowego ptaka (matko
jakie „samolot” ma głupie synonimy). Wszedłem, rozejrzałem się i zająłem
wygodny, pojedynczy fotel przed oknem. Za chwilę przyszedł pan w mundurze i
powiedział, że to jego miejsce. Poprosiłem go zatem o bilet, żeby udowodnił, to
zaczął się mgliście tłumaczyć, że jest kapitanem. Powiedziałem mu, że dla mnie
może być nawet admirałem, ale to cywilny samolot i szarża nie ma tu nic do
rzeczy. Wtedy stewardessa grzecznie mi wytłumaczyła, że ten pan to szofer tego
statku. Ciężko mi było na poczekaniu zbić taki argument, więc niechętnie
przesiadłem się na inny fotel, tym razem w rzędzie do spółki z innymi
pasażerami. Trafiło mi się miejsce przy oknie, co okazało się niezbyt
szczęśliwe, bo przez zabawny incydent z kierowcą zapomniałem już, że pogoda
jest dla lotnictwa nieszczególna, a okno było łaskawe mi o tym przypomnieć.
W międzyczasie miła pani
poinstruowała nas w obcym języku, że mamy zapiąć pasy, a w razie katastrofy nie
ma znaczenia czy je odepniemy, bo tylko fotele kierowców mają katapulty, my
powinniśmy natomiast w takiej sytuacji liczyć na lądowanie w stogu siana
wielkości San Marino. Zapięliśmy zatem pasy, żeby nie robić miłej pani
przykrości i chwilę potem samolot zaczął się poruszać. Do tamtej pory myślałem,
że start maszyny polega na tym, że ona sobie jedzie wesoło pasem, na końcu
którego jest duża skarpa i tam jakoś prawa fizyki sprawiają, że jak już samolot
utraci kontakt z ziemią, to sobie jakoś poradzi w powietrzu. Nie
przypuszczałem, że TO potrafi tak zapierniczać po betonie, a potem po prostu
unieść się w górę. Wbrew moim wyobrażeniom właśnie tak się uniosło i po raz
pierwszy w życiu leciałem, nie licząc skakania z balkonu na parterze u
znajomych, u których na zagrychę była tylko czekolada…
cdn.
Po wczorajszych wyborach myślę że nie będziesz na przyszłość miał kłopotów z rozpoznaniem kierownika. Myślę że teraz kapitanowie przy kluczykach od aerofłota będą mieli obowiązkowy breloczek z brzozą.
OdpowiedzUsuńi Brzozową zamiast Red Bulla w miejscu na napoje :)
OdpowiedzUsuńJakby na zagrychę była tylko czekolada, też bym skoczyła, przysięgam! Susy sadziłabym po krakersy czy coś w tym guście ;)
OdpowiedzUsuńJa jak się okazało skoczyłem po szczypiorek, a w zasadzie wylądowałem twarzą w szczypiorku...
OdpowiedzUsuń:))))))
OdpowiedzUsuń