poniedziałek, 17 listopada 2014

Samolot cz.1

„Znasz li ten kraj, gdzie konopia dojrzewa…” pisał wieszcz albo jakoś tak podobnie się wyraził. Niewątpliwie jednak miał na myśli Holandię, albowiem z Niderlandami najmocniej był w swoim życiu związany poprzez nieustanną depresję. Jako, że wieszcza cenię nade wszystko (no dobra – całkiem wieszcza szanuję bez specjalnego zachwytu), udałem się „Szlakiem Mickiewicza” w okolice Amsterdamu. Na szlaku jest tyle samo bramek, co ksiąg "Pana Tadeusza", a po ich opłaceniu zostaje się dziadem.

Tu należą się dwa wytłumaczenia. Po pierwsze przeczytałem „Pana Tadeusza” – mam więc prawo na równi z dziewięcioma pozostałymi żyjącymi osobami, które to przeczytały, uważać się za znawcę Mickiewicza. Po drugie nie mam pojęcia czy wieszcz kiedykolwiek był w Holandii, ale kwestionować „Szlak Mickiewicza” może naturalnie jedynie dziewięć osób. Zatem śladami mistrza wybrałem się do Holandii. Kompletnie żadnego wpływu na to nie miał fakt, że pracowałem wtedy w holenderskiej firmie, a Dom Mickiewiczowski mieści się w ich obecnej siedzibie, o czym zdają się nawet nie wiedzieć.

W tym miejscu należy się kolejne wyjaśnienie, dlaczego „pracowałem” w holenderskiej firmie. Otóż holenderska firma niestety kompletnie nie znała polskich realiów. Zatrudniała pracowników na umowę o pracę, na tej umowie znajdowała się pełna kwota wynagrodzenia, na dodatek płacona co miesiąc na czas. Poza tym kiedyś próbowaliśmy nauczyć Holendrów wyrażenia „kreatywna księgowość”. Nie umieli wymówić, nie umieli wdrożyć – musieli w Polsce splajtować.

Do kraju tulipanów (tulipan to taki kwiat, który swoją nazwę zawdzięcza obtłuczonej butelce, która  w rękach właściciela zdawała się mówić „tu je pan”, co w procesie przekształceń językowych zostało zdaje się przez Kaszubów zdeformowane do „tulipan”) mieliśmy jechać samolotem (i jak się okaże w dalszej części nie jest to tylko użyte na czasie sformułowanie). Zresztą konotacji z wielką polityką jest w tej historii więcej, dość powiedzieć, że nasz wylot następował 12 kwietnia 2010 roku, czyli dwa dni po niezbyt szczęśliwej dla Polski sobocie. W poniedziałek Okęcie też nie przywitało nas słońcem…

Dodając do dramaturgii sytuacji fakt, że miał to być mój pierwszy w życiu lot, niespecjalnie mogę powiedzieć, że byłem euforycznie podniecony. Tym bardziej, że najpierw prześwietlili mi walizkę (jest to rodzaj ciekawego przeżycia, tym bardziej że na ekranie wyświetla się zupełnie inna – pewnie nagrana wcześniej zawartość – naprawdę nie wiozłem ze sobą pamiątkowej maczety po dziadku albo ktoś wytrawny mi ją podrzucił), a później walizkę bezczelnie mi zabrali. Zastanawiałem się czy bronić bagażu, ale pomyślałem, że inni jakoś się do rękoczynów nie biorą, to i ja zobaczę co się wydarzy. Ktoś uprzejmy w turbanie mi wytłumaczył, że zabierają walizki, przeprasują mi koszulki i oddadzą już na miejscu. Oho – Europa – pomyślałem upychając ukradkiem słomę do butów.

Później przeszliśmy do takiego sklepu, w którym była sama wódka i czekoladki. Może ja głupi jestem, ale nie komponuje mi się impreza z wódą pod czekoladę. Zdaję sobie sprawę, że są fani takich bankietów i w pewien sposób nawet ich podziwiam, ale ja bym się w takim zestawie nie odnalazł. Znaczy odnalazłbym się i to nawet bez pudła wiem gdzie…

Jak już naoglądaliśmy się smakołyków w sklepie, udaliśmy się do takiej poczekalni, pod którą podjeżdża samolot albo to ta poczekalnia podjeżdża pod drzwi aeroplanu – nie wiem, bo jak tam doszliśmy, to poczekalnia była już połączona z samolotem. W skrócie można powiedzieć, że byliśmy na peronie. Chwilę posiedzieliśmy i dwóch esesmanów bijąc po plecach kolbami pogoniło nas w kierunku drzwi stalowego ptaka (matko jakie „samolot” ma głupie synonimy). Wszedłem, rozejrzałem się i zająłem wygodny, pojedynczy fotel przed oknem. Za chwilę przyszedł pan w mundurze i powiedział, że to jego miejsce. Poprosiłem go zatem o bilet, żeby udowodnił, to zaczął się mgliście tłumaczyć, że jest kapitanem. Powiedziałem mu, że dla mnie może być nawet admirałem, ale to cywilny samolot i szarża nie ma tu nic do rzeczy. Wtedy stewardessa grzecznie mi wytłumaczyła, że ten pan to szofer tego statku. Ciężko mi było na poczekaniu zbić taki argument, więc niechętnie przesiadłem się na inny fotel, tym razem w rzędzie do spółki z innymi pasażerami. Trafiło mi się miejsce przy oknie, co okazało się niezbyt szczęśliwe, bo przez zabawny incydent z kierowcą zapomniałem już, że pogoda jest dla lotnictwa nieszczególna, a okno było łaskawe mi o tym przypomnieć.

W międzyczasie miła pani poinstruowała nas w obcym języku, że mamy zapiąć pasy, a w razie katastrofy nie ma znaczenia czy je odepniemy, bo tylko fotele kierowców mają katapulty, my powinniśmy natomiast w takiej sytuacji liczyć na lądowanie w stogu siana wielkości San Marino. Zapięliśmy zatem pasy, żeby nie robić miłej pani przykrości i chwilę potem samolot zaczął się poruszać. Do tamtej pory myślałem, że start maszyny polega na tym, że ona sobie jedzie wesoło pasem, na końcu którego jest duża skarpa i tam jakoś prawa fizyki sprawiają, że jak już samolot utraci kontakt z ziemią, to sobie jakoś poradzi w powietrzu. Nie przypuszczałem, że TO potrafi tak zapierniczać po betonie, a potem po prostu unieść się w górę. Wbrew moim wyobrażeniom właśnie tak się uniosło i po raz pierwszy w życiu leciałem, nie licząc skakania z balkonu na parterze u znajomych, u których na zagrychę była tylko czekolada…


cdn.

5 komentarzy:

  1. Mariusz Sawoniuk17 listopada 2014 20:13

    Po wczorajszych wyborach myślę że nie będziesz na przyszłość miał kłopotów z rozpoznaniem kierownika. Myślę że teraz kapitanowie przy kluczykach od aerofłota będą mieli obowiązkowy breloczek z brzozą.

    OdpowiedzUsuń
  2. i Brzozową zamiast Red Bulla w miejscu na napoje :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jakby na zagrychę była tylko czekolada, też bym skoczyła, przysięgam! Susy sadziłabym po krakersy czy coś w tym guście ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja jak się okazało skoczyłem po szczypiorek, a w zasadzie wylądowałem twarzą w szczypiorku...

    OdpowiedzUsuń