Leciałem, a w zasadzie leciał
samolot, ja korzystałem z uprzejmości jego wnętrza. W dole rozciągała się
panorama Warszawy. Warszawa z lotu ptaka wygląda ładniej niż z perspektywy
Dworca Centralnego. W ogóle mam wrażenie, że stolica im dalej, tym ładniejsza. Niedługo
potem wypogodziło się, a to za sprawą przebicia się przez chmury – panoramę Warszawy
zastąpiła panorama obłoków, przez którą wystawała tylko iglica Pałacu Kulturystyki i Nauki o Kwadratach w Architekturze.
Lato za oknem podziałało chyba na
wszystkich optymistycznie, bo miła pani z uśmiechem przyszła i w obcym języku
zaproponowała, że upichci coś na szybko. Poprosiłem o kaczkę z frytkami, ale
pani stwierdziła, że do Amsterdamu nie zdąży nawet ziemniaków obrać, za to
zdąży przynieść mi kanapkę. Przyniosła – z tuńczykiem. Nie cierpię tuńczyka,
tym bardziej że nigdy nie jadłem, ale ten pierwszy i ostatni raz mi smakowało.
Miła mundurowa poszła za ciosem i spytała, czy się czegoś napiję. Spojrzałem na
nią, później na tył samolotu i badawczo zagaiłem czy jest w tym kosmolocie toaleta
i jaka jest szansa, że mnie wciągnie. Pani nie zdejmując uśmiechu odpowiedziała,
że toaleta owszem jest i wciąga statystycznie co tysięcznego pasażera, ale żeby
uważać, bo od dwóch tygodni nikomu nic się nie stało. Ostrzegła też, że gdybym
poczuł wciąganie, to natychmiast muszę wcisnąć zielony guzik, żeby reszta
pasażerów wiedziała, że toaleta jest już wolna. Nie bez strachu zamówiłem więc
piwo. W przeciwieństwie do tuńczyka, piwo już kiedyś piłem, podobnie do
tuńczyka mi smakowało, w przeciwieństwie do tuńczyka, będę pił nadal.
Dalsza część lotu przebiegała bez
większych fajerwerków – nikt nie postanowił porwać maszyny, nie wpadliśmy w
żaden deszcz meteorytów, ktoś poszedł do toalety, ale chwilę później zapaliła
się zielona lampka, więc wszyscy przeszli nad tym do porządku dziennego. Niedługo
potem panorama chmur zmieniła się w obłok konopnego dymu, a ktoś z tyłu
westchnął „Amsterdam! Tu się oddycha.” Wylądowaliśmy bez przeszkód.
Ponoć tak jest łatwiej, bo jak się poustawia przeszkody na pasie, to tylko
piloci z papierami dżokeja sobie radzą. Nasz był bez papierów, to mu pozwolili
lądować na płaskim. Samolot się zatrzymał, nikt nie bił brawo, za to kilka osób
przeżegnało się z uznaniem.
Na lotnisku czekały już na nas
wyprasowane koszulki, a także służbowy samochód, który wynajęła nam firma, nie
wiedząc, co ją czeka. Dojechaliśmy do hotelu i tu niespodzianka. Specjalnie na
nasz przyjazd hotel zatrudnił prawie samych Polaków, więc w zasadzie czuliśmy
się jak w polskim hotelu, z tym że tutaj nigdzie nie było napisów „Prosimy nie
kraść mydła”.
Uroki holenderskiej delegacji
oraz bezcenne spotkanie z Mickiewiczem to temat na oddzielną historię i zapewne
pojawi się ona kiedyś, my skupimy się na powrocie. Najłatwiej byłoby napisać,
że wróciliśmy dokładnie tak, jak przybyliśmy, ale wiadomo że w dobrych (a także
w słabych i kiczowatych) historiach coś musi pójść nie tak. W dobrych
historiach umiejętnie snuta intryga małymi krokami doprowadza do jakiegoś
przełomu. W słabych wydarza się coś nieprawdopodobnie głupiego, co doprowadza do
przełomu (na przykład góra lodowa wyrasta przed statkiem). W naszej historii
wszystko toczyło się zgodnie z planem, aż nagle „jeb!” – wybuchł wulkan o
nazwie tak głupiej, że Behemot mógłby o tym płytę nagrać.
Z minuty na minutę, na ekranie w
hotelowym holu coraz więcej lotów zaczęło wyświetlać odlot o tej samej
godzinie: cancelled. Przez długi czas tylko Warszawa się dzielnie trzymała, co
ponoć było wynikiem negocjacji jednej pani z zawiadowcami lotniska, która
upierała się, że „Pył nie pył, ja o 17 muszę dzieciaki z przedszkola odebrać!”.
W końcu Warszawa padła, bo historia lubi się powtarzać.
Szefostwo firmy zadecydowało, że
mamy wracać nazajutrz wypożyczonym samochodem, a wypożyczony samochód wróci
ciężarówką z następnym transportem do Holandii. Niestety firma nie zgodziła się
na naszą propozycję, żeby bohatersko czekać w Amsterdamie choćby i trzy
tygodnie, aż otworzą lotniska. Cóż – Holendrzy widać do heroizmu nie
przyzwyczajeni.
Wsiedliśmy więc rano w auto.
Nasza szefowa skorzystała z przywileju bycia szefową i wzięła pierwszą szychtę
za kółkiem – za dnia, po holenderskich autostradach – zdawała się mówić, że ona
przebije się przez piekło, a dalej już my po gładkich jak stół polskich szosach
sobie poradzimy. Przejechaliśmy tak z godzinkę, po której otworzyłem zdrzemnięte oczy i zobaczyłem, że za chwilę władujemy się w słupki, które informowały, że
pas którym jedziemy jest remontowany i sugeruje się zjazd na pas sąsiedni.
Zanim zdążyłem coś powiedzieć, okazało się że szefowa nie otworzyła swoich
drzemiących oczu i z efektownym hukiem wrypaliśmy się w biało-czerwony słupek
(jakby dla nas szykowany nie?).
Po krótkim szoku i zdziwieniu
szefowej, że holenderskie auto nie wiedziało, że jest remont na holenderskiej
drodze, obejrzeliśmy pogięte blachy i decyzja mogła być tylko jedna – olać,
jedziemy dalej. Niestety optymistyczne przekonywanie się, że trzy koła są dobre, nie pomogło w próbie dalszej jazdy. Założyliśmy dojazdówkę i zaczęliśmy
poszukiwania warsztatu. W sobotę w Holandii jest chyba cotygodniowe Święto
Mechanika, bo dopiero w trzecim miasteczku znaleźliśmy otwartą naprawialnię samochodów. Pan mechanik po długich negocjacjach dał się namówić na próbę
naprawienia pogiętej felgi. Cały czas usiłował się z nami kłócić, że pogiętej
felgi się nie naprawia (no chyba w Holandii). On był zdziwiony, że my chcemy
takie coś naprawiać, a my byliśmy zdziwieni, że on nie chce czegoś takiego
naprawiać.
Po godzinie stukania i wytężonej
pracy, pan mechanik naprawił koło i powiedział, że można tym jechać, byle nie
za daleko. Powiedzieliśmy, że my tylko kawałeczek – do Polski, na co on nam wręczył
pamiątkowe różańce i życzył dużo szczęścia, zdrowia i pomyślności, ale głównie
szczęścia. Na wszelki wypadek zadzwoniliśmy do naczalstwa holenderskiego, ale
oni byli chyba niewierzący, bo kazali nam bardzo ostrożnie wracać… pod
Rotterdam.
Szefowa stwierdziła, że drugi raz
przez piekło nas prowadzić nie będzie i padło na mnie. Dojechaliśmy do filii
firmy pod Rotterdamem i tu spotkało mnie coś, czego nie zapomnę do końca życia.
Kierownik tej filii dał nam (Polakom) kluczyki i dokumenty od swojego
prywatnego auta i życzył szerokiej drogi. Powtórzę, dał nam Polakom, którzy
przed chwilą rozwalili auto, swój prywatny samochód, żebyśmy jechali do kraju,
w którym jego zawieszenie przeżyje tyle, że nie będzie w stanie o tym nawet opowiedzieć.
Wzięliśmy i podziękowaliśmy z miną, jakby u nas takie zachowanie było czymś
powszechnym i w zasadzie to my w Polsce dajemy auto każdemu, kto o to poprosi
na ulicy.
Nie powiem, przyjemnie się tą
maszynę prowadziło i dopiero gdzieś pod Berlinem niepokojąco spadła mi prędkość
do 120 km/h i samochód nie chciał jechać więcej. Ponoć turbina się przegrzała
czy coś. Krótki postój naprawił usterkę i kierownicę oddałem dopiero za polską
granicą z miną, że skoro przeprowadziłem ich przez piekło, to po tafli polskich
szos niech sobie przyjemności jazdy użyje kto inny. Użył kolega, a droga ze
Świecka do Łodzi zajęła nam dokładnie tyle samo czasu co spod Rotterdamu do
Świecka. Nie ma się co dziwić, tylko u nas na drogach nie warto się spieszyć,
bo widoki są niepowtarzalne.
Holendrzy są jednak nieprawdopodobnie optymistycznie nastawieni do życia. Albo mają dużo samochodów ;)
OdpowiedzUsuńPamiętam jednak mój szok, kiedy po raz pierwszy moja noga stanęła na ziemi luksemburskiej, która w sumie od holenderskiej nie leży tak daleko. Na własne oczy widziałam kabriolety pozostawione same sobie z kluczykami w środku. Do dziś nie mogę się otrząsnąć.
Raz też opowiadano mi, jak to tamtejszy listonosz czy kurier dostarczył wielką przesyłkę i ponieważ nie było nikogo w domu, zostawił ją gdzieś koło płotu w miejscu, w którym jego zdaniem właściciel powinien od razu wypatrzeć przesyłkę, bo waliła po gałach. Właściciel zorientował się po kilku dniach, że przesyłka jest i właśnie tam stoi. A stała sobie na ulicy i pies z kulawą nogą się nią nie zainteresował. Przez kilka dni. Też do dzisiaj nie mogę się otrząsnąć ;)
Mnie uderzyło, że nawet z kasjerkami w marketach można po angielsku pogaworzyć, a jak ciasto miało tydzień do końca terminu, to każdy sobie brał po jednym z wózka za kasami i nikt nie pakował po 20 do torby. Jak koleżanka miała paczkę wędliny z wytartym kodem, to pani nie kazała jej zapitalać po inną paczkę z dobrym kodem, tylko dostała ją w gratisie. Natomiast gość, który nam dał kluczyki to wisienka na torcie. Nigdy się po tym nie pozbieram :)
OdpowiedzUsuń