piątek, 21 listopada 2014

Samochód cz.2

Leciałem, a w zasadzie leciał samolot, ja korzystałem z uprzejmości jego wnętrza. W dole rozciągała się panorama Warszawy. Warszawa z lotu ptaka wygląda ładniej niż z perspektywy Dworca Centralnego. W ogóle mam wrażenie, że stolica im dalej, tym ładniejsza. Niedługo potem wypogodziło się, a to za sprawą przebicia się przez chmury – panoramę Warszawy zastąpiła panorama obłoków, przez którą wystawała tylko iglica Pałacu Kulturystyki i Nauki o Kwadratach w Architekturze.


Lato za oknem podziałało chyba na wszystkich optymistycznie, bo miła pani z uśmiechem przyszła i w obcym języku zaproponowała, że upichci coś na szybko. Poprosiłem o kaczkę z frytkami, ale pani stwierdziła, że do Amsterdamu nie zdąży nawet ziemniaków obrać, za to zdąży przynieść mi kanapkę. Przyniosła – z tuńczykiem. Nie cierpię tuńczyka, tym bardziej że nigdy nie jadłem, ale ten pierwszy i ostatni raz mi smakowało. Miła mundurowa poszła za ciosem i spytała, czy się czegoś napiję. Spojrzałem na nią, później na tył samolotu i badawczo zagaiłem czy jest w tym kosmolocie toaleta i jaka jest szansa, że mnie wciągnie. Pani nie zdejmując uśmiechu odpowiedziała, że toaleta owszem jest i wciąga statystycznie co tysięcznego pasażera, ale żeby uważać, bo od dwóch tygodni nikomu nic się nie stało. Ostrzegła też, że gdybym poczuł wciąganie, to natychmiast muszę wcisnąć zielony guzik, żeby reszta pasażerów wiedziała, że toaleta jest już wolna. Nie bez strachu zamówiłem więc piwo. W przeciwieństwie do tuńczyka, piwo już kiedyś piłem, podobnie do tuńczyka mi smakowało, w przeciwieństwie do tuńczyka, będę pił nadal.

Dalsza część lotu przebiegała bez większych fajerwerków – nikt nie postanowił porwać maszyny, nie wpadliśmy w żaden deszcz meteorytów, ktoś poszedł do toalety, ale chwilę później zapaliła się zielona lampka, więc wszyscy przeszli nad tym do porządku dziennego. Niedługo potem panorama chmur zmieniła się w obłok konopnego dymu, a ktoś z tyłu westchnął „Amsterdam! Tu się oddycha.” Wylądowaliśmy bez przeszkód. Ponoć tak jest łatwiej, bo jak się poustawia przeszkody na pasie, to tylko piloci z papierami dżokeja sobie radzą. Nasz był bez papierów, to mu pozwolili lądować na płaskim. Samolot się zatrzymał, nikt nie bił brawo, za to kilka osób przeżegnało się z uznaniem.

Na lotnisku czekały już na nas wyprasowane koszulki, a także służbowy samochód, który wynajęła nam firma, nie wiedząc, co ją czeka. Dojechaliśmy do hotelu i tu niespodzianka. Specjalnie na nasz przyjazd hotel zatrudnił prawie samych Polaków, więc w zasadzie czuliśmy się jak w polskim hotelu, z tym że tutaj nigdzie nie było napisów „Prosimy nie kraść mydła”.

Uroki holenderskiej delegacji oraz bezcenne spotkanie z Mickiewiczem to temat na oddzielną historię i zapewne pojawi się ona kiedyś, my skupimy się na powrocie. Najłatwiej byłoby napisać, że wróciliśmy dokładnie tak, jak przybyliśmy, ale wiadomo że w dobrych (a także w słabych i kiczowatych) historiach coś musi pójść nie tak. W dobrych historiach umiejętnie snuta intryga małymi krokami doprowadza do jakiegoś przełomu. W słabych wydarza się coś nieprawdopodobnie głupiego, co doprowadza do przełomu (na przykład góra lodowa wyrasta przed statkiem). W naszej historii wszystko toczyło się zgodnie z planem, aż nagle „jeb!” – wybuchł wulkan o nazwie tak głupiej, że Behemot mógłby o tym płytę nagrać.

Z minuty na minutę, na ekranie w hotelowym holu coraz więcej lotów zaczęło wyświetlać odlot o tej samej godzinie: cancelled. Przez długi czas tylko Warszawa się dzielnie trzymała, co ponoć było wynikiem negocjacji jednej pani z zawiadowcami lotniska, która upierała się, że „Pył nie pył, ja o 17 muszę dzieciaki z przedszkola odebrać!”. W końcu Warszawa padła, bo historia lubi się powtarzać.

Szefostwo firmy zadecydowało, że mamy wracać nazajutrz wypożyczonym samochodem, a wypożyczony samochód wróci ciężarówką z następnym transportem do Holandii. Niestety firma nie zgodziła się na naszą propozycję, żeby bohatersko czekać w Amsterdamie choćby i trzy tygodnie, aż otworzą lotniska. Cóż – Holendrzy widać do heroizmu nie przyzwyczajeni.

Wsiedliśmy więc rano w auto. Nasza szefowa skorzystała z przywileju bycia szefową i wzięła pierwszą szychtę za kółkiem – za dnia, po holenderskich autostradach – zdawała się mówić, że ona przebije się przez piekło, a dalej już my po gładkich jak stół polskich szosach sobie poradzimy. Przejechaliśmy tak z godzinkę, po której otworzyłem zdrzemnięte oczy i zobaczyłem, że za chwilę władujemy się w słupki, które informowały, że pas którym jedziemy jest remontowany i sugeruje się zjazd na pas sąsiedni. Zanim zdążyłem coś powiedzieć, okazało się że szefowa nie otworzyła swoich drzemiących oczu i z efektownym hukiem wrypaliśmy się w biało-czerwony słupek (jakby dla nas szykowany nie?).

Po krótkim szoku i zdziwieniu szefowej, że holenderskie auto nie wiedziało, że jest remont na holenderskiej drodze, obejrzeliśmy pogięte blachy i decyzja mogła być tylko jedna – olać, jedziemy dalej. Niestety optymistyczne przekonywanie się, że trzy koła są dobre, nie pomogło w próbie dalszej jazdy. Założyliśmy dojazdówkę i zaczęliśmy poszukiwania warsztatu. W sobotę w Holandii jest chyba cotygodniowe Święto Mechanika, bo dopiero w trzecim miasteczku znaleźliśmy otwartą naprawialnię samochodów. Pan mechanik po długich negocjacjach dał się namówić na próbę naprawienia pogiętej felgi. Cały czas usiłował się z nami kłócić, że pogiętej felgi się nie naprawia (no chyba w Holandii). On był zdziwiony, że my chcemy takie coś naprawiać, a my byliśmy zdziwieni, że on nie chce czegoś takiego naprawiać.

Po godzinie stukania i wytężonej pracy, pan mechanik naprawił koło i powiedział, że można tym jechać, byle nie za daleko. Powiedzieliśmy, że my tylko kawałeczek – do Polski, na co on nam wręczył pamiątkowe różańce i życzył dużo szczęścia, zdrowia i pomyślności, ale głównie szczęścia. Na wszelki wypadek zadzwoniliśmy do naczalstwa holenderskiego, ale oni byli chyba niewierzący, bo kazali nam bardzo ostrożnie wracać… pod Rotterdam.

Szefowa stwierdziła, że drugi raz przez piekło nas prowadzić nie będzie i padło na mnie. Dojechaliśmy do filii firmy pod Rotterdamem i tu spotkało mnie coś, czego nie zapomnę do końca życia. Kierownik tej filii dał nam (Polakom) kluczyki i dokumenty od swojego prywatnego auta i życzył szerokiej drogi. Powtórzę, dał nam Polakom, którzy przed chwilą rozwalili auto, swój prywatny samochód, żebyśmy jechali do kraju, w którym jego zawieszenie przeżyje tyle, że nie będzie w stanie o tym nawet opowiedzieć. Wzięliśmy i podziękowaliśmy z miną, jakby u nas takie zachowanie było czymś powszechnym i w zasadzie to my w Polsce dajemy auto każdemu, kto o to poprosi na ulicy.

Nie powiem, przyjemnie się tą maszynę prowadziło i dopiero gdzieś pod Berlinem niepokojąco spadła mi prędkość do 120 km/h i samochód nie chciał jechać więcej. Ponoć turbina się przegrzała czy coś. Krótki postój naprawił usterkę i kierownicę oddałem dopiero za polską granicą z miną, że skoro przeprowadziłem ich przez piekło, to po tafli polskich szos niech sobie przyjemności jazdy użyje kto inny. Użył kolega, a droga ze Świecka do Łodzi zajęła nam dokładnie tyle samo czasu co spod Rotterdamu do Świecka. Nie ma się co dziwić, tylko u nas na drogach nie warto się spieszyć, bo widoki są niepowtarzalne.

2 komentarze:

  1. Holendrzy są jednak nieprawdopodobnie optymistycznie nastawieni do życia. Albo mają dużo samochodów ;)
    Pamiętam jednak mój szok, kiedy po raz pierwszy moja noga stanęła na ziemi luksemburskiej, która w sumie od holenderskiej nie leży tak daleko. Na własne oczy widziałam kabriolety pozostawione same sobie z kluczykami w środku. Do dziś nie mogę się otrząsnąć.
    Raz też opowiadano mi, jak to tamtejszy listonosz czy kurier dostarczył wielką przesyłkę i ponieważ nie było nikogo w domu, zostawił ją gdzieś koło płotu w miejscu, w którym jego zdaniem właściciel powinien od razu wypatrzeć przesyłkę, bo waliła po gałach. Właściciel zorientował się po kilku dniach, że przesyłka jest i właśnie tam stoi. A stała sobie na ulicy i pies z kulawą nogą się nią nie zainteresował. Przez kilka dni. Też do dzisiaj nie mogę się otrząsnąć ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie uderzyło, że nawet z kasjerkami w marketach można po angielsku pogaworzyć, a jak ciasto miało tydzień do końca terminu, to każdy sobie brał po jednym z wózka za kasami i nikt nie pakował po 20 do torby. Jak koleżanka miała paczkę wędliny z wytartym kodem, to pani nie kazała jej zapitalać po inną paczkę z dobrym kodem, tylko dostała ją w gratisie. Natomiast gość, który nam dał kluczyki to wisienka na torcie. Nigdy się po tym nie pozbieram :)

    OdpowiedzUsuń