Grunt, że byłem dumnym posiadaczem lokalu w
malowniczej kamienicy. No może mniej malowniczej, a bardziej do
pomalowania, ale kto by zwracał uwagę na językowe szczegóły.
Kamienica ma to do
siebie, że daje dumnemu posiadaczowi jej fragmentu niezwykłe
możliwości aranżacyjne, które w dzisiejszych ogłoszeniach
sprzedaży nieruchomości określa się mianem "mieszkania z
potencjałem". Potencjał polega na tym, że wszystkie wymiary w
lokalu i terenie przynależnym są niestandardowe. Sufit wysoko,
podłoga nisko (hmm... w zasadzie jest w tym logika, tylko przestrzeń
między płaszczyznami jest większa niż zwykle) itp. Ta
niestandardowość ma odbicie podczas remontu. Nie trzeba bowiem iść
do marketów budowlanych i wybierać standardowych drzwi, nudnych,
sztampowych i w rozsądnych cenach. Można się rozwinąć i zrobić
drzwi na zamówienie, co trwa znacznie dłużej, ale za to kosztuje
dwa razy więcej. Z parapetami rzecz ma się za to zupełnie inaczej
- dostępne w sklepach parapety wejdą we wnękę okienną, a jakże!
Wejdą tak, że zmieściłby się następny parapet... i następny.
Miła niespodzianka spotkała nas za to przy zakupie paneli - okazało
się że montaż jest gratis. Poważnie. Położenie paneli jest
absolutnie darmowe, płaci się tylko za listwowanie, przy czym za
listwowanie skosów podwójnie. Szacowany koszt listwowania moich
skosów zamknąłby się mniej więcej w kwocie wystarczającej do
położenia listew wokół boiska piłkarskiego i to takiego
dopuszczonego do Ligi Mistrzów. Koniec końców potencjał
mieszkania był taki, że pod koniec remontu można się było
powiesić na jedynej standardowej rzeczy - karniszach do firanek.
Kamienica ma również tę
zaletę, że nie narzuca sposobu ogrzewania. Nasza nie narzuciła nam
się absolutnie - w mieszkaniu nie było ogrzewania żadnego.
Zastanowiliśmy się z żoną, przekalkulowaliśmy koszty i jak nic
wyszło, że najbardziej się opłaca ogrzewanie węglowe. Zdziwienie
przyszło w momencie, kiedy porozkładaliśmy węgiel w
strategicznych punktach mieszkania, a on kompletnie nie oddawał
ciepła, którym go obdarzyliśmy. W tym miejscu dwie rady dla
wszystkich, którzy nabędą mieszkanie. Po pierwsze - do ogrzewania
nie wystarcza paliwo, nie mniej istotna jest infrastruktura. Po drugie
- to, że nie ma grzejników, nie oznacza że nie ma też wspomnianej
infrastruktury, można ją poznać po dwóch rurkach wystających ze
ściany w każdym pomieszczeniu. Po dłuższych oględzinach okazało
się, że u nas rurki ze ściany wystają - co więcej - w
przedpokoju we wnęce wystawały rurki większe, zdradzające że
kiedyś był tu licznik gazowy. Zgrabnie połączyliśmy fakty i
wyszło, że powinniśmy skierować się w stronę ogrzewania
gazowego. Rozczarowaliśmy się, że nie da się tych rurek od
grzejników (których jeszcze nie było) podłączyć bezpośrednio
do licznika gazowego (którego też jeszcze nie było). Zamówiliśmy
pana gazownika, który obejrzał lokal wprawnym okiem i zawyrokował
- Tutaj wyspawamy rurki, tu podłączymy piec, w którym odwrotnie
założymy zawory i filtry (tego nie powiedział, o tym
dowiedzieliśmy się dopiero od serwisu pieców gazowych), tutaj
wejdziemy do komina, razem sto tysięcy. Stargowaliśmy z 90% kwoty i
staliśmy się posiadaczami instalacji centralnego ogrzewania.
Dumny, że całą
instalację już posiadam, poszedłem do gazowni w celu umówienia
się na podłączenie licznika. Wiedziałem, że takie instytucje
lubią jak wszystko jest dopięte na ostatni guzik i one są tylko
ostatnim ogniwem przystawiającym pieczątkę i z głowy. Powiedzieć,
że mocno się pomyliłem, to nic nie powiedzieć. Okazało się, że
nie jestem dopięty nawet na pół pierwszego guzika. Kiedy
powiedziałem pani w okienku, że chcę założyć licznik i że mam
już całą instalację, grzecznie odpowiedziała, że nie ma sprawy
i poprosiła o adres i wtedy sprawa od razu się znalazła. Pani
kierowniczka okienka stwierdziła, że w tym mieszkaniu owszem był
licznik, ale dopuszczony tylko do instalacji kuchenki, więc moja
instalacja jest bezprawna i ona już woła prokuratora. Szybko
przekazałem pani, że z tą instalacją to tylko żart był i nie
mam w lokalu nawet pół metra rurki. Śmiechom nie było końca.
Okienkowa dała mi stertę papierów do wypełnienia, które miałem
zanieść do innego działu, żeby uzyskać zgodę na zbudowanie
pięciu metrów zbudowanych już rurek. Jak zwykle w takich
sytuacjach inny dział mieścił się po drugiej stronie miasta. Po
dwóch tygodniach prezydent zgodził się na założenie założonej
już instalacji. Zawiozłem więc zgodę do pani okienkowej, która
po obejrzeniu dokumentu stwierdziła, że zgoda prezydenta niestety
nie jest nadrzędna w stosunku do zgody wspólnoty. Poza tym jak chcę
założyć instalację, na którą zgodził się prezydent, muszę ją
zaprojektować, a następnie rozpocząć budowę. Dopiero jak
przyniosę jej wypełniony dziennik budowy i projekt podpisany przez
konserwatora zabytków z ramienia UNESCO, to ona się zgodzi na
licznik. Rozpocząłem zatem budowę pięciu metrów położonych
dawno rurek, na której trzeba było chodzić w kasku. W międzyczasie
wpadł kominiarz, który obejrzał instalację i powiedział, że
może się zgodzić na zbudowanie właśnie takiej instalacji,
później wpadł po tygodniu i z radością stwierdził, że
instalacja jest zbudowana właśnie tak, jak to sobie wyobrażał i
skasował mnie drugi raz. Po wszystkim zaniosłem do gazowni komplet
jedenastu tomów akt. Tym razem pan kierownik okna przeglądając
papiery, a szczególnie daty na nich, nie mógł się nadziwić, że
w ciągu jednego dnia uzyskałem zgodę łodzian, zaprojektowałem i
zbudowałem instalację gazową. Powiedziałem, że w razie czego
mogę dać mu namiary na moją błyskawiczną ekipę. Spojrzał na
mnie z politowaniem, które zdradzało, że on przecież pracuje w gazowni
i miałby taką samą instalację w godzinę. Po kilku dniach miałem
już licznik. Całość trwała nieco ponad trzy miesiące, więc
całe szczęście że zacząłem w lipcu, bo zaczynało się robić
zimno.
Muszę przyznać, że z perspektywy roku Twoja wspomnienia wydają mi się teraz całkiem zabawne :D Szkoda, że wtedy nie było mam równie wesoło. Trzeba było jeszcze dodać, że po ślubie i jakże romantycznej przysiędze zdążyliśmy się dorobić jednej małej Harpii, a druga była w drodze zatem załatwianie wszystkich papierkowych spraw nabierało szczególnej magii :)
OdpowiedzUsuńNastępnym razem założymy ogrzewanie atomowe - mniej formalności
OdpowiedzUsuńBardzo się ubawiłem czytając ten tekst. Najbardziej ucieszyło mnie to że najbliższej przyszłości nie muszę robić instalacji gazowej ani żadnej innej.
OdpowiedzUsuńŻycie nie znosi próżni. Nie musisz robić instalacji, ale chyba z pół roku już cię nie zalało. Z każdym dniem prawdopodobieństwo rośnie - zegar tyka :)
OdpowiedzUsuńMatku bosku. No ale to takie typowo polskie. Teraz to ubaw po pachy, jak się czyta, ale wcześniej do śmiechu na pewno nie było. Za to z jaką radością możesz co roku świętować początek sezonu grzewczego. Bo przecież instalacja ogrzewania też jest jakąś okazją ;))
OdpowiedzUsuńTak właśnie, nie omieszkałem oblać pierwszej, okrągłej rocznicy... :)
OdpowiedzUsuńa na ósmym piętrze robią remont i sąsiadkę z piątego już dwa razy zalali.... a do mnie nic nie doleciało :-P.
OdpowiedzUsuńJa jak miałem budowę polegająca na przeniesienie rurki gazowej z jednej ściany na drugą to kazali mi przynieść plan. Co to dla mnie pomyślałem wszak ksztalconym jest technicznie. Machnąłem parę kresek na kartce i pogalopowalem do działu zatwierdzania planów. Tam tylko westchneli z politowaniem i powiedzieli, że to jest projekt i to nielegalny bo nie mam uprawnień do rysowania kresek obrazujących rurki z gazem. Taki amatorski rysunek może wybuchnąć. Zapłaciłem jednemu panu 500 zł za narysowanie tych samych kresek ale z pieczątką. Natomiast plan miałem zdobyć. Taka sprawność harcerską chyba to była. Zdobyłem w wydziale geodezji. Była to mapa połowy mojego miasta i na tej mapie miałem zaznaczyć (no nie osobiście bo przecież wybuchnie) te 3 metry rurki gazowej tam gdzie ona będzie po zakończeniu budowy.
OdpowiedzUsuń