Drodzy przyjaciele umiłowani w historii, bracia, siostry, wujkowie, stryjenki, drogi szwagrze oraz kuzynie Marku. Dzisiejszy tom jest absolutnie wyjątkowy i nie wiem czy przypadkiem nie należałoby go czytać na kolanach (w każdym razie ja piszę leżąc krzyżem). Albowiem temat jest tak ważny, że nawet jeden na milion Amerykanów nie wyklucza, że coś takiego mogło mieć miejsce w historii, choć nadal nie potrafi powiedzieć, na której konkretnie półkuli.
Bo czyż nie jest wyznacznikiem wagi wydarzenia to, że dwóch Sienkiewiczów postanowiło opisać ten temat? Pierwszy nie mógł się zdecydować czy historia ma być o miłości, czy polityce, więc się rozwlekał przez dwa tomy. Drugi był bardziej zwięzły w opisach sytuacji i streścił całość w jednym zdaniu o kupie i kamieniach. Tak na marginesie - jeden z nich został noblistą, choć mając na uwadze, że nagrodę ufundował wynalazca dynamitu, to mam wrażenie, że bardziej na wyróżnienie zasłużył ten drugi.
Jakby ktoś jeszcze nie zorientował się o czym będziemy dzisiaj prowadzić rozważania, to jedziemy z ostatnią podpowiedzią za siedem nutek. W ostatnim tomie przedstawiliśmy coś w rodzaju topu wszech czasów królów elekcyjnych Polski. Więc co może być po topie? Tylko potop.
Roku pańskiego coś koło połowy siedemnastego wieku Szwecja stanęła przed wyzwaniem, które dręczy mocarstwa i większość dzieci - nuda. Chłopaki właśnie skończyli wojnę i okazało się, że za dobrze im poszło. Mówiąc krótko - Szwed nie mamut - nie wyginął na zawołanie. Armia wróciła na ziemię ojczystą (choć zdaje się, że taka nomenklatura przysługuje tylko Polakom, bo jak wszem i wobec wiadomo - tylko my mamy Ojczyznę, wszyscy inni w ojczyznę nie umieją). Plan króla skandynawskich pól złoconych żytem, czy tam stratowanych przez renifery, był prosty. Niech żołnierz poużywa z królewskiego skarbczyka, niech posiedzi na tyłku. Królewskiego skarbczyka starczyło na jakieś cztery i pół godziny imprezy. Analitycy monarchy przeprowadzili piekielnie skomplikowaną analizę sytuacji ekonomicznej państwa. Otworzyli skarbiec, krzyknęli: pengar! Odpowiedziało tylko echo, które odbijając się od ścian sugerowało dobitnie, że pieniędzy nie ma, za to żołnierzy jest dużo. Postanowiono rozwiązać problem metodą polską, która zakładała, że głód i bezrobocie likwiduje się, pozwalając głodnym zjeść bezrobotnych. Wysłano więc nadmiar żołnierzy po pieniądze. Do Polski, bo gdzie indziej mogłyby być pieniądze?
Polacy kompletnie nie spodziewali się potopu, bo zamiast zapytać po co brodaty świr buduje gigantyczny statek i gromadzi zwierzęta, to wycięli pół Puszczy Białowieskiej i opchnęli mu drewno po okazyjnej cenie, a zwierzynę sam podskarbi odstrzelił z bandoletów. Tymczasem Kmicic zakochał się w Oleńce i spalił Wołmontowicze, co zasadniczo nijak się miało do poważnych wydarzeń w kraju, ale media publiczne zdecydowały, że właśnie chorążym orszańskim należy się zająć. Słusznie zakładano, że po pierwsze Szwedzi nie umieją pływać na tyle dobrze, żeby śmignąć przez Bałtyk jak kozica (to porównanie ma jakiś sens?). Po drugie załoga szwedzka nie była katolicka, więc powinna natychmiast spłonąć po dotknięciu świętej, lechickiej ziemi. Po trzecie nie było powodu, żeby nie wierzyć hetmanowi Wincentemu z Waszczykowic, że nie istnieje taki kraj jak Szwecja.
Tymczasem kilkadziesiąt tysięcy Oloffsonów, Svenssonów i Gustavssonów przebranych za przypływową falę, dotarło do polskiego wybrzeża. Cóż to była za inwazja! Lądowanie w Normandii przy tym, to dziecięca igraszka. Szwedzi wylali się na błogosławione plaże Lechistanu, śmiałą szarżą sforsowali parawany i dalej mieli już z górki. W międzyczasie Kmicic legł w deszczu pod szablą małego rycerza, ale nie na wznak, więc służba zdrowia postawiła go na nogi za pomocą chleba i pajęczyny, a o ileż weselej by było, gdyby mogła to zrobić z dobrodziejstwem leczniczej marihuany. Kiedy Kmicic vel jeszcze nie Babinicz liże rany, szwedzka zaraza dyskretnie rozlewa się po kraju i wydaje się, że za chwilę dotrze do Kanady, by już nikt nie przeszkodził jej być dożywotnim mistrzem świata w hokeju. Sprytna Kanada jednak okazuje się jeszcze nie istnieć, a rywalizacja hokejowa zdaje się być ocalona.
W tym samym czasie król Jan Kazimierz szybciutko udaje się na Śląsk, żeby ocalić węgiel, bo ten został w całości wykopany i leżał sobie w postaci monstrualnych hałd. Należało go jak najszybciej zakopać. Tym samym oprócz zasług wojennych, ówczesny monarcha załatwił jeszcze robotę tysiącom górników na czasy obecne. A Szwedzin już pod Częstochowę podchodził, gdzie Kmicic wysadził mu największe działo, które przecież i tak nie działało, bo ciągnęli je do Polski po dnie Bałtyku, więc wszystko zamokło, ale co fajerwerków było, to nasze.
Zakopawszy cały węgiel, władca nasz powrócił do kraju i z boską pomocą rozpirzył wroga, sam, mając do dyspozycji jedynie szablę i publicznego skrybę - Jacentego z Kurowic. Odbijał po kolei sioło za siołem, osadę za osadą, Biedronkę za Biedronką, aż do szczęśliwego z Ojczyzny nieprzyjaciela wygnania. Ostatnim miastem, które uwolniono był Toruń. Na znak tego do dziś władca tej miejscowości w proteście przeciwko Szwedom, nie hańbi się podróżowaniem Volvo, a jak przystało na skromnego lechitę, męczy się biedny w Maybachu....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz