niedziela, 18 czerwca 2017

Mój pierwszy raz...

Był czerwcowy poranek. Powietrze gęste było od emocji i namiętności. Trudno uwierzyć, że od tamtego dnia upłynęło już osiemnaście lat. Nie poszedłem wtedy do szkoły. W końcu był Dzień Dziecka, a w technikum cukierków tego dnia nie rozdawali, więc nie było po co. Miałem znacznie lepsze zajęcia. Grubo przed siódmą rano byłem już na białostockim dworcu i czekałem z wypiekami (drożdżówki, rogaliki i takie tam) na pociąg do Warszawy. Bo do Warszawy miała przyjechać Ona...


Dla mnie była to wyprawa w kompletnie nieznane rejony. Nie wiedziałem czym się skończy ta wycieczka, ale podskórnie oczekiwałem, że ziemia zadrży, i że przeżyję coś, co do tego dnia egzystowało tylko w wyobraźni siedemnastolatka. Skąd moje przypuszczenia, że moje pierwsze spotkanie z Nią będzie takie wyjątkowe? Po pierwsze - znaliśmy się już wtedy doskonale ze słyszenia i wszystko wskazywało na to, że akurat tego wieczora będzie chciała spełnić moje marzenia. Po drugie - była w tych sprawach już całkiem nieźle doświadczona, choć niewiele ode mnie starsza, urodziła się raptem rok przede mną. Żebyście jednak mogli choć w niewielkiej części współdzielić ze mną emocje tamtego dnia, trochę zedrę z Niej prywatność i pokażę Wam Jej fotkę - tę samą, którą dostałem dosłownie kilka tygodni wcześniej...


To możemy już skończyć z romantyczną grafomania, nie? W końcu za chwilę miałem wsiąść do pociągu na mój pierwszy duży koncert w życiu i zobaczyć swoich idoli. Do dziś nie mogę uwierzyć, że moi rodzice mieli w sobie takie pokłady zaufania do swoich synów, że bez specjalnych emocji i targów puścili nas na taki gig. No może nie do końca tak spokojnie to przełknęli, w każdym razie jednak spokojniej, niż osiem lat wcześniej, puszczając mojego brata na jego pierwszą Metę i AC/DC. Do dziś mi kanalia wypomina, że przy każdym moim koncercie tych kapel, on może sobie dopisać +1 (przy Iron Maiden natomiast ma -1, ale z tamtym chorzowskim Monsters of Rock '91 to się jednak nie równoważy). 

Było nas na tym dworcu pięciu - ja, mój starszy brat, Robak i dwóch Jarków. Oprócz nas kilkadziesiąt innych długowłosych istot, z czego pewnie góra jedna piąta to były dziewczęta albo jakby dziś nazwała ich pani Pawłowicz "dziwki szatana" lub coś równie subtelnego. Oczywiście cały pociąg był obstawiany przez policję - calutki. Na peronie aż roiło się od dwóch niespiesznie przechadzających się mundurowych. Weszliśmy do wagonu, namierzyliśmy pierwszy, lepszy przedział, wyrzuciliśmy z niego na zbity pysk osiem zakonnic, plując naokoło krwią dziewic i bluźniąc na papieża. No może trochę podkoloryzowałem. Tak by to pewnie dziś przedstawili ci, którzy uchronili ojczyznę przed antychrystem Jakubikiem, paląc Opole do gołej ziemi. Tak naprawdę po prostu weszliśmy do pustego przedziału, zarzuciliśmy glany na te zajebiste stoliczki przy oknach, które rozkładały i składały się, kiedy tylko chciały. Pociąg ruszył w kierunku stolicy, a my z poszanowaniem praw (głównie fizyki), ruszyliśmy razem z nim. 

Opowiadałem Wam kiedyś, że w dzisiejszych czasach jeździmy ekipą na koncerty, wynajmując busik, każdy z butelką whisky i w ogóle tak jakoś jak dorośli, palma nam odbija znacznie rzadziej (choć ja wciąż bawię się tylko na płycie, jak za dawnych lat). No więc osiemnaście lat temu whisky znaliśmy tylko z westernów (chociaż w zasadzie tam to chyba bourbon był), wynająć busa mogliśmy za równowartość stu sześćdziesięciu kieszonkowych, a na bilety zbieraliśmy miesiącami, wykonując tytaniczną pracę, chodząc za mamą i powtarzając w nieskończoność: mamo daj! W przedziale zatem za prowiant służyła nam wódka nalewana do plastikowych kubeczków i trawa nasypywana do szklanych lufek. Mój brat jako niesamowicie odpowiedzialny młodzieniec nie pozwolił mi na palenie tego cudownego świństwa, ale wódki odmówić mi nie mógł. Musiał mieć w pamięci, że osiem lat wcześniej pojechał na Metallikę tylko dzięki mnie! W przeddzień bowiem tamtego koncertu stłukł szybę w drzwiach od pokoju i w obawie przed odwetem rodzicielskim namówił mnie, żebym wziął tę zbrodnię na siebie (wisisz mi koncert Maniek!). Zatem jechaliśmy i piliśmy wódkę. Później dowiedzieliśmy się, że przez cały dzień rodzice próbowali się dodzwonić na nasze komórki, ale bezskutecznie. Być może dlatego, że działo się to w czasach, kiedy żaden z nas nie posiadał telefonu - takie średniowiecze. 

Mniej więcej koło południa dotarliśmy na legendarny Centralny. Mówcie co chcecie, ale jeżeli dla kogoś największą atrakcją lat dziewięćdziesiątych nie były ruchome schody podziemnego dworca, to zwyczajnie, bezczelnie kłamie! Wyszliśmy na światło dzienne i wsiedliśmy do podstawionych przed dworcem limuzyn. Taaaak. Wsiedlibyśmy, gdyby  nie to, że akurat mieliśmy ochotę na spacer. Powiem Wam, że ja w topografię Warszawy jestem słaby. Ja nawet w topografię mojego mieszkania nie jestem zbyt mocny. Koncerty mają jednak to do siebie, że wystarczy iść za większą grupą podobnie ubranych ludzi i nie ma siły, żeby nie dostać się na stadion. Z tego co pamiętam na Gwardię szło się godzinkę, a może pół? Inaczej. Szło się połówkę na głowę! 

Co tu dużo mówić. Na stadion dotarło czterech wstawionych facetów i jeden kompletnie porobiony siedemnastolatek. Zaczęło grać Mercyful Fate i doskonale pamiętam, że ni cholery nie pamiętam tego koncertu, poza mikrofonem Kinga Diamonda na krzyżu z kości. Taki folklor. Później doskonale nie pamiętam jak na scenę wyszli Monster Magnet i kompletnie nie żałuję, bo też i serca mego nigdy nie skradli. Taki metalowy pop. Niech ich niebo pochłonie! Natomiast całkiem nieźle przetrzeźwiałem, kiedy pojawiła się Apocalyptica. Robią wrażenie, choć mam wrażenie, że wolę ich jednak na słuchawkach, niż na stadionie. Nie zapomnę jednak nigdy, jak jednemu z muzyków pękła w wiolonczeli struna i on w ciągu sekundy zrobił takie bziuum od góry do dołu na gryfie i nowa struna już tam była. Zapamiętam też na zawsze, że przed jednym z kawałków zapytali, czy są tu jacyś fani Slayera, a ja byłem dumny jak paw, bo akurat byłem w koszulce Slayera i myślałem, że oni to zobaczyli. i tak do mnie mówili. 

Nadejszła w końcu wiekopomna chwila i z głośników popłynęło "Ecstasy of Gold", a zaraz potem za przeproszeniem pierdolnęło "Breadfan". To były czasy, kiedy nie było w biletach podziału na bliżej i dalej od sceny i innych podobnych bzdur. Byłem prawie pod sceną, prawie się udusiłem, więc po "Master of Puppets" wycofaliśmy się z bratem na upatrzone pozycje nieco z tyłu. Byłem wniebowzięty. Pod koniec koncertu mieliśmy tak zdarte struny głosowe i tak sucho w gardle, że jedliśmy cukierki halls, tylko po to, żeby wytworzyć ślinę w jamie gębowej (bo wodę sprzedawali ochroniarze po dychu - tak, tę samą wodę, którą zabierali ludziom przy wejściu). Pamiętam, że wracając z koncertu na dworzec, zaszliśmy do jakiegoś przedszkola i poprosiliśmy, żeby bodyguard tej placówki przyniósł nam wiadro wody. Ludzkie panisko. Przyniósł. Nigdy później żadna whisky nie smakowała mi tak, jak wtedy tamta woda. 

Na Centralnym okazało się, że ostatni pociąg do Białegostoku odjechał zgodnie z planem, czyli jakieś dwie godziny wcześniej, a następny wyjeżdża dosłownie za moment, za głupie siedem godzin, czyli około ósmej rano. Dworzec oczywiście robił za jedną, wielką sypialnię antychrysta, wszędzie pełno ludu. Zeszliśmy na perony i położyliśmy się na tych małych ławeczkach. Po godzinie przestaliśmy się dziwić, czemu tam było niewielu koczowników. Przejeżdżające co piętnaście minut pociągi wytwarzały taki pęd powietrza, że zima stulecia przy tym to lato stulecia. Wytrzymaliśmy jednak, choć o spaniu na tych łożach boleści raczej nie było mowy. Rano wsiedliśmy w pociąg i trzy godziny później zakończyła się przygoda życia. 

Ostatnio powiedziałem, że obiektywnie był to najsłabszy z moich wielkich koncertów, bo i nie był to najlepszy czas Metalliki, bo stadion Gwardii nie jest filharmonią w Sydney, bo sto innych rzeczy, ale co tu do gadania ma obiektywizm? To był najlepszy z moich wielkich koncertów, bo pierwszy, bo w wesołych, dzikich jeszcze czasach, bo miałem siedemnaście lat i jeszcze na laskach robiło wrażenie, że ja byłem na Metallice, a one na Backstreet Boys nie. Bo z perspektywy czasu wspomnienia się wygładzają i idealizują. Tak. To był zdecydowanie najlepszy koncert...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz