wtorek, 2 maja 2017

W końcu historia prawdziwa - kronika Długosza na trzeźwo - tom IV

Po pamiętnym meczu na Wembley pod Grunwaldem (okraszonym zresztą w późniejszej historii dość pokaźną ilością rewanżów ze strony naszych sąsiadów, które przyczyniły się do zbudowania za Odrą krainy szczęśliwości, a u nas równie wartościowego wspomnienia "...ale panie ten Grunwald!"), przez jakiś czas panowała nuda, przerywana co jakiś czas sparingami z miłującymi pokój i ubóstwo zakonnikami, których symbolem był krzyż na znak, że nie mają nic prócz trzech zamków na krzyż.


Już w tamtym okresie bracia wykazywali niezwykły instynkt gospodarczy i niezwykłą wolę repolonizacji strategicznych punktów. Wspaniałym gambitem dyplomacyjno-handlowym zakupili pewnego czerwca od Krzyżaków Malbork. Po czterech miesiącach zakonnicy pokazali, że w gospodarkę są jednak nieco lepsi. Równie wspaniałym gambitem niedyplomacyjno-zbrojnym wzięli sobie Malbork z powrotem. Jeżeli ten historyczny fakt nie był inspiracją do montypythonowskiej maszyny, która robi "ping", to ja nie wiem co nią było.

Braciom w zasadzie pasowała sytuacja w kraju, bo siedzieli sobie w tym kinie z tyłu, od czasu do czasu zapodali jakąś wojenkę, żeby potomni nie mówili później, że nasza historia jest nudna jak dzieje Szwajcarii. W historii krew lać się musi - nie czynisz rzezi, na tobie nie czynią - nie piszą o tobie w gazetach, jak już je wynajdą kiedyś. Coś ich jednak zaczęło uwierać. Jakoś tak niekomfortowo się czuli i po spotkaniu z kumplem z wojska już wiedzieli co. Dynastia piła ich w stopy, bo niby fajni kolesie, ale jednak z Litwy. No nie żartujmy sobie - nie będzie potomkami Chrystusa w prostej linii rządzić Litwin. I to jeszcze z ojca na syna. Umyślili sobie, że od teraz króla prawdziwych Polaków będą wybierać prawdziwi Polacy. Ach cóż to były za patriotyczne podwaliny pod kolejne dzieło repolonizacji - tym razem tronu. Zebrało się więc kilkadziesiąt tysięcy najprawdziwszych, najznamienitszych synów Najjaśniejszej Rzeczypospolitej i wybrali sobie na króla pierwszego z brzegu Francuza, który jak przyjechał i zobaczył czym mu przyjdzie rządzić, to tematu nie dźwignął i wyjechał zostawiając na drzwiach gabinetu kartkę "Jestem w terenie".

Nie szkodzi. Pierwsze śliwki robaczywki. Może tamci patrioci nie wiedzieli, że to Francuz był. Przecież Henryk to takie staropolskie imię. Tym razem zjechali się do Jędrzejowa jeszcze dostojniejsi i jeszcze prawdziwsi Polacy. Od razu uradzili, że żadnego Henryka, bo można się oszukać. Trzeba wybrać bardziej staropolskiego imiennika, a najbardziej staropolskim imieniem uznano Stefana. Zakrzyknęli wszyscy ochoczo, przybili sobie buzdyganami żółwika i wybrali Węgra, jako przecież mówi przysłowie "Polak, Węgier dwa bratanki, bo nieszczęścia chodzą parami." Od zawsze było wszak wiadomo, że z nikim tak dobrze się nie rozumiemy jak z Węgrami. Nasze języki są takie podobne, Budapeszt i Bydgoszcz to przecież prawie to samo, a Balaton i Bałtyk nie dość że brzmią bliźniaczo, to i temperatura wody ta sama, z tym że u nas w lipcu, a nich w listopadzie. Do dziś pozostała nam niezachwiana wiara, że kiedy wróg stanie u bram, to wszyscy węgierscy żołnierze wsiądą w ich jedyny czołg i przyjadą naszym wrogom powiedzieć, że absolutnie nie wolno na nas napadać. Węgrowi się jednakowoż po dziesięciu latach rządzenie Polską znudziło, więc zmarł.

Uradzono tedy, że jednak Stefan to też niepewne imię dla polskiego króla. Postanowiono, że zagłosuje się na najbardziej polskie z polskich imion i dodatkowo kandydatowi o takim imieniu postawi się pytanie podchwytliwe o prawdziwą średnią temperaturę Bałtyku. No bardziej radykalnym testem polskości mogłoby być tylko przenocowanie ubiegającego się o tron na podłożonej pod pierzyny pestce czarnej porzeczki, której jesteśmy prawdziwym potentatem i nieistotne, że po szesnaście groszy za tonę. Bingo! Znalazł się odpowiedni człowiek na odpowiednie miejsce. Nie dość, że nosił najpolsze z polskich imion - Zygmunt, to i na Bałtyku nie dał się zagiąć. Tak właśnie wybraliśmy sobie Szweda na tron. Wesołe nastały czasy, kiedy to w dużej mierze Polacy bili się ze Szwedami o to, który szwedzki król jest ważniejszy - nasz szwedzki, czy ich szwedzki, ale dziś wspominamy o tym jedynie zdawkowo, bo tom niniejszy roztropnym wyborom naszym jest poświęcony.

Wybieraliśmy więc sobie co i raz to lepszego hipstera na władcę i nikt w tym nie widział palca bożego, a ten był, jeno dostrzec go nigdy nie mogliśmy. Dopiero po kilkuset latach puzzle ułożyły się w całość. Odkryto bowiem dokumenty, że każdy z naszych elekcyjnych triumfów wygrywał proporcją głosów dwadzieścia siedem do jednego...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz