czwartek, 6 kwietnia 2017

Wolność ma kolor czerwony

Są takie dni w życiu każdego człowieka, że budzi się rano i postanawia zrobić coś wzniosłego - jakieś takie nieduże ratowanko wszechświata przed południem. No nawet polityk potrafi wstać z łóżka i postanowić, że dziś nie będzie się odzywał i już kilka głupot mniej na koncie galaktyki. Zatem i ja miewam tak, że otwieram oczy i coś we mnie mówi: dziś świat cię potrzebuje, dziś twoja kolejka na bycie bohaterem, dziś nie wolno ci iść do pracy, dziś powołujemy cię do wzniosłych czynów. Bla bla bla bla... bla...


Zaraz, zaraz... co tam głosie mówiłeś o pracy? Oczywiście, że nie mogę iść dzisiaj do pracy. Mieliśmy zatem z wewnętrznym głosem z grubsza ustalony plan działania na dzisiejszy dzień. No taki dość ogólny, ale za to z dużym potencjałem - nie iść do pracy, by w czyn wprowadzić dzieło ocalenia świata. A może wprowadzić w czyn dzieło ocalenia świata, by nie iść do pracy? Nie ma co wnikać. Jakby pani premier i jej siedmiu krasnoludków wnikali, czy to limuzyna uderzyła w drzewo, czy też drzewo w limuzynę, to nie mieliby czasu, żeby robić te wszystkie piękne rzeczy, które codziennie czynią w jednym tylko celu i pewnie nawet kiedyś historia odkryje w jakim. Póki co - to tajemnica ukryta w horkruksach prezesa.

Plan miał tylko jedną wadę - sprawy wymagające heroicznych czynów nie leżą na każdym rogu ulicy, a jeszcze rzadziej wystawiają usprawiedliwienia do pracy. Mógłbym poprosić ojca o wystawienie takiego usprawiedliwienia, ale mój pracodawca dość podejrzliwie zaczął ostatnio patrzeć na kwity podpisywane przez tatę, szczególnie że nie dalej jak miesiąc temu brałem urlop okolicznościowy z okazji jubileuszowego, dziesiątego pogrzebu staruszka. Co tu robić? Co tu robić? Myśl człowieku, bo inaczej za trzy godziny będziesz się odbijał kartą w zakładzie dla obłąkanych pracy. Nie no, żebym miał własną krwią to przypłacić - coś wielkiego zrobić muszę! Ha haaaa! Ha... haaaa... ha. No przecież, że krwią. Czerwonym strumieniem bumelanctwa. Szkarłatną autostradą lenistwa. Rubinową wstęgą, która niczym pas słucki oplata wyrzut sumienia i dumnie prezentuje szlacheckie bohaterstwo.

Dalej poszło już gładko. Szybki rekonesans, co trzeba zrobić, żeby zostać krwiodawcą. Mile widziane jest, aby nie mieć dziwnych chorób. Nie mam dziwnych chorób. "Nie masz dziwnych chorób" - potwierdził mój wyimaginowany, tresowany łoś, trącając mnie pieszczotliwie porożem i licząc kolejne kłęby wydmuchiwanego dymu: "...sześć, siedem, łosiem..." Sporo obostrzeń dotyczyło ciąży, ale z racji wykonywanego zawodu nie mogę być w ciąży, bo... a zresztą długo by tłumaczyć. Dobra, ciąża, choroby weneryczne, choroby tropikalne, tropikalne choroby weneryczne, dusza skalana grzechem codziennym, nieaktualna karta wędkarska... to pikuś - odhaczyłem w jakieś piętnaście sekund, ale okazało się, że ten Mount Everest ma schody ruchome tylko do połowy. Prawdziwy alpinizm miał się dopiero zacząć. Wzniosłem błagalnie oczy ku niebu, jedynie po to, aby zobaczyć jaka lawina zapieprza w moim kierunku ze szczytu. Ileśtam dni bowiem przed oddaniem krwi należy się powstrzymać od picia alkoholu. Mówię "ileśtam", bo nie zwróciłem uwagi ile konkretnie. Nigdy nie liczyłem tego na dni. Tak się jednak złożyło, że z dużym przymrużeniem oka i za namową łosia, wmówiłem sobie skutecznie, że spełniam i ten warunek. Poza tym nawet jak się krew nie nada, to chyba odsyłają taką wzmocnioną do gorzelni, nie? No bo z czego destylują Starogardzką? Chyba nie z ziemniaków...

Pojechałem do stacji krwiodawstwa, słuchając w samochodzie nastrojowej muzyki, czyli Sabbath Bloody Sabbath, Red Rain, a także układając okolicznościowe rymowanki typu:

Dziadek grubo po setce
Zszedł był na kozetce
Patrzy na nas z chmurki
Bo nie odpięli mu rurki
Dziś krwiodawca martwy
Wczoraj jeszcze zdrowy
Nie narzekał do końca
Bo był honorowy

Dotarłem na miejsce, a tam jak w urzędzie skarbowym. Z tą różnicą, że oddaje się krew, a nie krwawicę. Podszedłem do rejestracji i mówię, że chcę oddać krew, a pani znudzonym głosem powiedziała, że raczej rzadko się zdarza, żeby ktoś chciał tu oddać butelki i mnie zarejestrowała, a później skinęła na mnie konspiracyjnie, dała mi cichaczem wizytówkę i szepnęła, że krew jak krew, ale prawdziwa kasa leży w narządach niewidocznych dla oczu. Zapamiętałem swój numerek i usiadłem nieco stremowany przy stoliku i czekałem na swoją kolejkę. Ta jednak nie nadjeżdżała, gdyż nie był to zabytkowy dworzec wąskotorówki, a punkt wampiryczny. W końcu mnie zawołali, pobrali ode mnie pilotażowe pól szklanki krwi - część do badania, a część pewnie do kaszanki, bo sezon grillowy czuć coraz wyraźniej z każdym wiosennym dniem. Po chwili zawołała mnie pani doktor. Młoda pani doktor. Powiedziała, że krew w miarę ok, czerwona, w miarę płynna, gatunkowo dość przyzwoita. Po czym ocierając dyskretnie kącik ust, zakomunikowała, że zmierzy mi ciśnienie. Ja jej na to, że jak ona chce z takim wyglądem chłopakom ciśnienie mierzyć i uzyskiwać wiarygodne rezultaty, to choćby i profesurę zrobiła - wynik się nawet nie zbliży do prawidłowego, no chyba  że ktoś ma zazwyczaj 20/15, to wtedy może, może te 120/80 mu w badaniu wyjdzie.

Pięć minut później leżałem na kozetce, a pani wampirzyca tłumaczyła koleżance, że jak jest taka mądra, to niech sama mi spróbuje wbić igłe, jak ta igła jest dwa razy grubsza niż moje żyły. To im mówię, że ja jestem otwarty na różne formy krwiodawstwa - mogą mnie naciąć gdzieś w okolicach miednicy, spuścić do miednicy ile będą potrzebować, byle mnie później z grubsza zatamowały, bo mam jasne spodnie. One na to, że trzeba igłą w żyłę, bo one mają tylko gotowe formularze do żył i nie będą później ręcznie pisać, że zassały z biodra, czy też pociągnęły z szyszynki. Koniec końców wydoiły, ile mogły, czekolad dały, ile było, a pani w recepcji na odchodne wsunęła mi ulotkę z bijącym po oczach retorycznym pytaniem: "Co wolałbyś oglądać - nerkę, czy płaskie pięćdziesiąt cali full HD?" W poczuciu ocalenia świata w mniej niż siedem dni (w zasadzie w godzinkę z okładem) poczułem, że należy mi się odpoczynek, a była dopiero trzynasta. Do zmierzchu pozostało jeszcze wiele godzin na oglądanie szczęśliwej, nieświadomej dramatycznych wydarzeń galaktyki. To niezwykłe uczucie - patrzeć na swoje skromne dzieło, pogryzając czekoladę i nie oszukujmy się - sącząc leniwie ze szklanki - w końcu następna misja nie wcześniej, niż za dwa miesiące - zdąży wyparować...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz