niedziela, 29 stycznia 2017

W końcu historia prawdziwa - kronika Długosza na trzeźwo - tom I

Jest pilna potrzeba odkłamania historii, napisania historii od nowa, poprawienia historii, hmmm... zrobienia czegoś z historią. O!. Bowiem te nasze legendy w obliczu nowej, lepszej rzeczywistości, okazują się co najmniej głupie. Zaczęło się od Lecha, Czecha i Rusa, a nie oszukujmy się - to nie może się tak zaczynać. Lech jest na cenzurowanym, nie ma co ryzykować, że my będziemy mieli tego prawidłowego Lecha na myśli, a dziatki, co się o tym uczyć będą, zupełnie innego sobie do głowy wbiją.

Czech też nie przystaje takiemu dumnemu, wielkiemu i zasłużonemu narodowi. No nie da się poważnej historii z pepikami pisać. Knedliczki to jeszcze za mało, żeby z nami pierś w pierś iść i pławić się w aureoli zasług naszych światu uczynionych. Zostaje jeszcze Rus - ponury żart jakiś. Rusowi to co najwyżej moglibyśmy pod buty splunąć z pogardą, a nie wędrować w poszukiwaniu miejsca na chrystusowy kamień węgielny. Nie ma opcji - legenda kupy się nie trzyma, ogłaszamy ją oficjalnie sabotażem i wspólnym, podłym dziełem chytrej, a zarazem brzydkiej, bo niemieckiej Angeli oraz islamskim masonom spod znaku półksiężyca, a półksiężyc pewnie dlatego, że tym leniwym małpom nie chciało się nawet całego księżyca namalować. Posłuchajcie zatem drogie dzieci, jak naprawdę to wszystko wyglądało, na wszelki wypadek utoczcie już łzę pierwszą, a uśmiechnąć się nie ważcie, bo kto nad losem ojczyzny naszej zęby szczerzyć będzie próbował, ten po ryju dostanie i od razu mu się w głowie rozjaśni. 

"Dawno temu to było. Na oko ze dwa tysiące pińcet plus lat temu. Słonie nazywały się wtedy mamutami, bo się jeszcze nie goliły, więc nie mogły się nazywać słoniami. Nie bardzo wiadomo czemu wspominamy tu o mamutach, gdyż chadzały one w zupełnie innej części świata, zwanej wówczas... w ogóle nie zwanej, bo przepływ informacji geograficznych między ludami Ziemi był zerowy, a to dlatego że LTE miał wtedy tylko Bóg i zaśmiewał się do łez z faktu, że cała wiedza jest w google, a jedynym problemem człowieków w tym kontekście jest to, że nie mają pojęcia o istnieniu wyszukiwarek. 

Szczęśliwi byli więc ludzie na kontynencie bez mamutów, bo co jak co, ale mamuty zadawały śmierć okrutną, a niedźwiedzie były znacznie subtelniejsze - ot wydrapały sobie pazurkiem oko, czy śledzionę. Nieporównanie weselej żyło się w krainie niedźwiedzi. Tę właśnie krainę przemierzało trzech braci dwóch braci i ich pieprznięty kumpel z wojska. Szli, a prowadziła ich gwiazda, mówiąc co jakiś czas - za trzysta metrów skręć na rondzie w prawo, pierwszy zjazd. Wędrowali niestrudzenie, trzymając się razem na dobre i złe, tym bardziej, że nie mogli się rozłączyć, bo za każdym razem kiedy próbowali, Fronczewski lał ich po pysku i przypominał, że przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę. Punktem docelowym ich wyprawy była pewna stajenka, ale postanowili tam nie iść, bo po pierwsze: żadne "bet" nie wchodziło w grę, ani BetLejem, ani Betandwin, nie chcieli ryzykować afery hazardowej. Po drugie: żadne dzieciątko nie będzie nam rozkazywać, jak coś od nas chce, to niech się pofatyguje, a po trzecie Herod to pała i nie negocjujemy z terrorystami. Postanowili, że przycupną sobie w pobliskim lasku i przejmą władzę nad krajem San Polan, a jak takiego kraju nie ma, to się go po prostu wymyśli i z czachy. Jak już wymyślili, to doszli do wniosku, że trzeba zrobić przyjęcie. Nie znali się za mocno na trendach festiwalowych, więc jedyne przyjęcie, jakie im przyszło do głów, to przyjęcie chrztu. Wiedzieli doskonale, że cała ta legenda ma strasznie popieprzoną chronologię i nielogiczną sekwencję zdarzeń, ale nic sobie z tego nie robili - zdawali sobie sprawę z tego, że historia zna głupsze przypadki, jak na przykład: jaki debil zakopał tak głęboko ten cały węgiel, który teraz trzeba od nowa wydobywać, tylko po to żeby Śląsk miał zajęcie. 

Przyjęli więc chrzest od samego Boga i sfranczyzowali go Węgrom, żeby ci głosili światu radosną nowinę w postaci Urbi et Orban. Jak już byli ochrzczeni, to pomyśleli że muszą mieć znak rozpoznawczy, bo sama aureola nie daje odpowiedniej odrębności narodowej. Wymyślili, że ich godłem będzie błękitnoparyska foka na magentowym tle. Niestety nie wiedzieli jak wygląda foka i nie mieli pojęcia o technologii tworzenia barw, więc wyszła im taka ładna, biała kura na krwawym tle. Jedyną bowiem technologią tworzenia barwy, jaką znali było roztrzaskanie łba pachołkowi i rozmazanie wydzielin jego czerepu na płótnie. Co prawda różnokolorowo łeb się rozbryzgiwał na materiale, ale dominowała czerwień. 

Następnie odpoczęli dnia siódmego. W trawie legli i żreć zaczęli niemiłosiernie najpyszniejsze potrawy jakie udało im się przyrządzić, czyli jabłka na surowo. Przyszli do nich maluczcy i jęczeć wnet w ich stronę im się zachciało, żeby się tymi frykasami z biedotą podzielili, a oni nie chcieli się dzielić i nazwali ten dzień niedzielą. W poniedziałek nie chciało im się wstawać, ale trzeba było gród założyć. Wyszedł im ogród, bo to mniej roboty, a brzmi podobnie i nikt się nie pokapuje. Początkowo nazwali go Wałbrzychem, ale czuli, że jeszcze za wcześnie na Wałbrzych, więc zmienili na Gniezno, bo brzmiało tajemniczo i bez sensu..." 

KONIEC TOMU PIERWSZEGO - NA WASZE NIESZCZĘŚCIE = NIE OSTATNIEGO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz