Nimnu nie umiał pisać. To znaczy nie do końca można tak powiedzieć. Umiał stawiać znaki atramentem na papierze i jak się później okazywało, były to całkiem niezłe teksty. Nie potrafił natomiast przeczytać tego co napisał. Wszystkio, co zostawiało pióro na kartce było dla Nimnu jedynie ciągiem szlaczków, kreseczek z daszkami albo zabawnych ślimaczków, którym czasem dorysowywał dla zabawy rogi, co jak się później okazywało, było wyrafinowanym postawieniem dawno zapomnianego akcentu nad daną literą.
Czyli będąc precyzyjnym w określeniach, Nimnu pisać umiał, nie umiał czytać. Jego zadziwiająca umiejętność budowania doskonałych zdań, nie mając o tym pojęcia, mogła by się wydawać niezwykła, ale tylko dla kogoś, kto nie znał rodziny Pattersworthów, mieszkających niedaleko Gierżwołtu. Tak po prawdzie działka, na której stał dom Pattersworthów, zaczynała się dokładnie sześć metrów i czterdzieści centymetrów od tablicy obwieszczającej zakończenie Gierżwołtu. Przez to pechowe umiejscowienie nie mogli oni uczestniczyć w cotygodniowych Zebraniach Gierżwołcian, kończonych tradycyjną potańcówką, przeciągającą się nierzadko do kolejnego Zebrania. Z drugiej zaś strony mogli korzystać z turystycznej zniżki na wędkowanie w pobliskim jeziorze, a także z warunkowych zaproszeń dla miłych gości na cotygodniowe Zebrania Gierżwołcian z pełnym prawem do wyżywienia i potańcówki, ale bez konieczności uczestniczenia w nudnych głosowaniach dotyczących funkcjonowania osady, takich jak cykliczny postulat pani Wappin, żeby cofnąć jezioro o cztery metry, bo woda wpływa do jej basenu z wielorybem karłowatym (wielkości mniej więcej psa olbrzyma, kota giganta lub osiemdziesięciu setnych rozmiaru niedźwiedzia zwyczajnego w okresie mniej więcej trzech piątych wieku dorastania), a ona od bardzo eleganckiego wędrownego sprzedawcy kupiła wieloryba lądowego i nie życzy sobie, żeby się moczył.
Wracając jednak do sedna, cała rodzina Pattersworthów miała nie do końca zrozumiałe zdolności. Matka Nimnu na przykład była święta, a lepiła najpiękniejsze garnki w okolicy. Brat Nimnu natomiast potrafił sprawić, że w ciągu jednej nocy jakiś cenny przedmiot leżący w którymś z okolicznych domów pojawiał się w jego magicznym kuferku (choć powiązań zarówno kuferka, jak i brata z magią nigdy nie udowodniono).
Tak upływał dzień za dniem niecałe siedem metrów nieopodal Gierżwołtu. Nimnu pisał, choć nie zdawał sobie sprawy, że pisze. Matka lepiła garnki, aż jej pot spływał z aureoli na oczy, a brat magicznie (przynajmniej w teorii) jumał co lepsze błyskotki sąsiadom. Mężczyźni z osady codziennie bardzo skrupulatnie i bardzo wyczerpująco (zarówno temat, jak i ciało) sprawdzali wędkami poziom wody w jeziorze, a kobiety pracowały w pobliskiej żwirowni. Ale co to była za praca?! Można powiedzieć, że sam relaks z elementami fitnessu. Nigdy nie miały więcej niż osiemnaście ton surowca w ciągu dnia do wykopania i przerzucenia do odległego o głupie siedem kilometrów skupu żwiru. Czy można to w jakikolwiek sposób porównać do pieczołowitych i precyzyjnych pomiarów stanu wody? W końcu żwir nie zabił nigdy więcej niż piętnaście kobiet na raz, a gdyby woda podniosła się nagle o sześć metrów, to z osady przeżyłby zapewne tylko wieloryb karłowaty.
Wszystko się jednak zmieniło, bo nagle w osadzie pojawiła się Ona! No może nie tak nagle, bo jakieś cztery lata temu i też nie do końca wszystko, bo w zasadzie zmieniło się niewiele poza tym, że przyjechała do wsi, później wyjechała z niej, ale tylko o niecałe siedem metrów, bo została zaproszona do Pattersworthów na obiad, który jej posmakował, więc została żoną Nimnu, co w zasadzie nawet dziwne, bo nie on go ugotował. Dla Nimnu jednak była to wielka rewolucja w jego życiu nieuświadomionego pisarza. Okazało się bowiem, że poza pisaniem istnieją w życiu niewypowiedzianie lepsze rozrywki, więc przerwał swoją twórczość, nie wiedząc nawet o tym, że miliony ludzi na świecie pozostawia z wielokropkiem w tym momencie swojej powieści, kiedy właśnie królowie dwóch zwaśnionych krajów zamachnęli się jednocześnie na siebie mieczami na polu bitwy, smok rozdziawił gębę, a od tego czy czknie, czy beknie, zależało pożarcie dziewicy (do której właśnie dobierał się rycerz tyle sławny, co chutliwy, więc nie było wcale pewności, czy do momentu pożarcia ostanie się ona dziewicą) lub spalenie na popiół sześciu siedemnastych ówczesnego świata, a mały chłopczyk, ukryty w pokrowcu na konia w przedbitewnej szatni, obracał w palcach świecącą kulkę, od której mogły zależeć losy świata, ale tylko najwięksi magowie na planecie wiedzieli, że wcale nie zależą, bo kulka nie ma żadnej mocy...
Nimnu był zajęty odkrywaniem zupełnie innego świata, który codziennie zdradzał przed nim swoje nowe, ekscytujące oblicze, a kiedy zaznaczał razem z żoną nowe lądy na jego mapie, ta kazała mu nie przestawać. Widocznie jakaś fanka kartografii. Pewnego jednak dnia żona powiedziała mu, że nie idzie nazajutrz do żwirowni i chętnie zrobiłaby wycieczkę dookoła całkiem pokaźnego już planu nowego świata, ale to jutro, bo dziś jest nieco zmęczona i tylko dla rozgrzewki pojeżdżą palcem po mapie. Nazajutrz jednak życie dość boleśnie wychlastało Nimnu po za przeproszeniem mordzie, bo obudził się z takim bólem pleców, jakby co najmniej dwa tygodnie bez przerwy mierzył poziom wody w jeziorze i powiedział tylko żonie: "Wiesz jaki jest morał tej historii? NIGDY nie odkładaj seksu na jutro!", po czym usiadł pisać...*
* Wszystkie przedstawione tu zdarzenia powstały jedynie w wyobraźni pożal się boże autora, poza... ja wiem... jakimś jednym procentem tekstu ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz