Pociąg leniwie wturlał się na białostocki dworzec. Tak - ten dworzec, na którym swego czasu dwóch czerwonoarmistów paliło papierosy, żywo zastanawiając się, czy jeżeli arystokrata towarzyszy im w podróży, to jest już towarzyszem, czy cały czas jeszcze panem? Intelektualna rozrywka nieco ich przerastała, ale znaleźli salmonellowe rozwiązanie i ustalili, że tak, czy owak, profilaktycznie trzeba mu nakłaść po mordzie. Ten dworzec, który remontowano dłużej, niż średni czas rozkładu plastikowej butelki.
Wyskoczyłem z wagonu, przeturlałem się na wszelki wypadek kawałeczek w kierunku tablicy z rozkładem i rozejrzałem się czujnie po peronie. Zawsze tak robię, kiedy wracam do rodzinnego miasta po dłuższej rozłące, bo czasy mamy niepewne, a wschodnia granica nie oddaliła się nawet pół centymetra. Teren był czysty. Jedynymi mundurowymi w okolicy byli dwaj kontradmirałowie Służby Ochrony Kolei, którzy szarpali się nawzajem, wyzywając: "Ja ci kurwa dam sokistę!". Było więc nawet bardziej niż bezpiecznie. W oddali stał szwagier. Nawet z tej odległości zobaczyłem, że ma zabezpieczonego glocka, więc uspokoiłem się zupełnie. Mimo, że na peronie było względnie tłoczno, to szwagra otaczała wolna przestrzeń o promieniu dwóch metrów. Pewnie dlatego, że był taksiarzem, więc bandyta patrzy mu z oczu. Przywitaliśmy się, poszliśmy do samochodu, wypaliliśmy tradycyjną fajkę przedpokoju, wydmuchując dym w sześć stron świata i ruszyliśmy w kierunku rodzinnego osiedla mego. Z dworca to jakieś półtora kilometra piechotą po pijaku. Na trzeźwo kilometr. Szwagier spytał, czy jedziemy od razu do domu, czy skoczę z nim na małe zakupy. W tym miejscu dało o sobie znać zmęczenie wczesną pobudką, podróżą i upałem, które stępiły moją czujność i zgodziłem się na zakupy. Dopiero mijając barierki sklepu z czerwoną bestią w logo, przypomniałem sobie, co oznacza fakt wysłania szwagra przez moją siostrę po sprawunki. Szwagier rozwinął listę (moja siostra ma wypracowany na zakupy system rolkowy - kupuje dziesięciopak papieru toaletowego, dziewięć zużywa w toalecie, a na dziesiątej pisze listę kolejnych zakupów). Nie powiem, spożywka poszła sprawnie - żadna rukola, liczi, czy serek homogenizowany zero procent, ale w tych zielonych kubeczkach, tylko nie z tej serii z napisem na wieczku, ale z następnej, nie robią na nas wrażenia. Zresztą i tak uzupełniliśmy listę o ewidentnie brakujące produkty pierwszej potrzeby, których żadna kobieta nigdy nie dopisuje na liście, chyba że akurat ma ochotę na redsika malinowego. Zabawa zaczęła się w drogerii, gdzie szwagier miał zakupić maseczkę. Żeby chociaż napisała, że Batmana albo coś w tym guście, to by obleciało, ale to miała być jakaś taka, że i peeling, i zmarszczki, i odświeżenie, i żeby wyglądać jak Charlize Theron w "Adwokacie Diabła", ale przed zmianą fryzury. W tej drogerii była półka z maseczkami - milionami maseczek, a żadna nie spełniała więcej niż dwa warunki. Chcieliśmy przez moment kupić taką z czerwonym winem, po której ponoć czuje się cudownie, ale zgodnie orzekliśmy, że jak człowiek chce się poczuć cudownie, to sobie czerwone wino kupuje, a nie jakieś ohydztwo na mordę. W końcu szwagier zrobił zdjęcie tej półki i wysłał siostrze, żeby mu wskazała, którą konkretnie, bo czas goni i za chwilę będzie trzeba od nowa piwo chłodzić. Wybrała, coś jeszcze mu tam naszeptała w tę słuchawkę i pięć minut później zapakowaliśmy się do samochodu. Szwagier stwierdził, że tylko jeszcze do mięsnego po kawałek wędliny zajedziemy. A co mi tam. Godzinę w plecy jesteśmy, to pięć minut nie zrobi różnicy. Zaczekam w aucie. Mhm... Jak się okazało, w tym sklepie są najświeższe wędliny w całym mieście. Konkretnie tak świeże, że jeszcze kwiczą i wywijają wesoło raciczkami, więc trzeba swoje odstać, zanim zabiją, opalą, oprawią, wykroją, uwędzą i okodują EANem. Przynajmniej tyle trwała wizyta szwagra w mięsnym, że nie wyobrażam sobie innego scenariusza.
W końcu dotarliśmy do domu, wzmocniliśmy się nieco i można było spokojnie się przygotowywać do uroczystości zaślubin brata ciotecznego z póki co narzeczoną, ale dopóki organy nie zagrają, to zawsze jest nadzieja, że ten stan się zmieni bez zmiany stanu cywilnego. W tym przypadku niestety historia kolejny raz zakończyła się dramatycznie - pobrali się. W ogóle to była niezwykle praktycznie zorganizowana impreza. Ojciec pana młodego jest zawodowym kierowcą, więc logistykę ma w małym palcu. Mieszkanie pana młodego od domu panny młodej oddalone jest około dwustu metrów, kościół od mieszkania panny młodej oddalony jest około sto metrów, sala weselna od kościoła oddalona jest o jakieś trzysta metrów. Genialne w swej prostocie. Jakby ktoś w dobrym punkcie stanął, to mógł ogarnąć całą imprezę, nie ruszając się z miejsca. Z kościoła do sali weselnej idzie się przez kładkę nad dawno nie używanymi torami kolejowymi, po których tego dnia, akurat kiedy przemieszczaliśmy się na salę, po raz pierwszy od wielu lat miała ruszyć kolejka podmiejska. Czujecie te artykuły w gazetach dnia następnego? "Sto pięćdziesiąt osób na otwarciu kolejki do Walił!" Jest moc! W każdym razie dotarliśmy na imprezę i co ja Wam będę opowiadał? Wesele nie "Gra o Tron", żeby każdy odcinek miał zaskoczyć. Zresztą mamy wypracowaną instrukcję postępowania w przypadku wesela i trzymamy się jej od wielu lat, bo się sprawdza. Drobną innowacją tym razem było zderzenie dwóch okazji, bo mój brat osobisty rodzony akurat tego dnia obchodził urodziny. Szwagier, który miał jeszcze odwieźć dzieci do rodziców, zaczepił mnie i mówi, że on by coś po drodze bratu kupił, to mu powiedziałem, że brat najbardziej by się dziś cieszył z krawata, bo akurat zapomniał założyć. Żartuję. Powiedziałem mu: "Stary. Kup tequilę. Zaufaj mi. Wiem co robię". Ja wiedziałem co robię. Wiedziałem, co mój brat zrobi. Szwagier nie wiedział, co robi. Co prawda trenuje pod naszym czujnym okiem od długich lat, ale żaden trening genów nie zastąpi. Uprzedzę fakty, jeżeli powiem, że przyszedł taki czas, w którym szwagier musiał przyjąć pozycję "To, że mam zamknięte oczy, nie znaczy, że was nie obserwuję.". Kupił tequilę, brat się wzruszył i udał się do kuchni przekonywać panie, że u nas w rodzinie zawsze się do rosołu dodaje cytrynę i sól. Dały mu, bo co będą ze świrem gadać. Dalej już poszło gładko. Szwagierka zastąpiła moją cudowną Panią Żonę i zrobiła ze mnie króla parkietu, mimo że cyklinować ni cholery nie umiem. Później tradycyjnie dorwałem się do mikrofonu i coś mi się udało pośpiewać z kapelą, bo przecież chory bym był, jakbym nie przygwiazdorzył. Mógłbym tam siedzieć znacznie dłużej, ale trzecia już dochodziła, a pociąg do Wrocka o dziewiątej rano czekać nie będzie. Budzik zadzwonił jakieś piętnaście sekund po tym, jak zasnąłem, przynajmniej tak się czułem, ale w końcu nie pierwszy raz w swoim życiu zaliczałem taki wypad, więc co to dla mnie? Wstałem, raźnym krokiem ruszyłem do łazienki. Wstałem drugi raz, tym razem ruszyłem już mniej raźnie, żeby nogi nadążyły za głową albo odwrotnie. Ubrałem się. Rozebrałem się, wykąpałem i ubrałem znowu. Czas biegł nieubłaganie. Wiecie po czym poznaje się idealnych rodziców? Po tym, że synowi po trzydziestce mama daje na drogę tabletki od bólu głowy (na szczęście nie były potrzebne, ale Mamo - szacun!), a ojciec mówi, że pojedzie ze mną na dworzec, żebym się nie zgubił (albo nie zasnął w taksówce).
Pociąg leniwie ruszył z białostockiego dworca - tego dworca...
cdn.
Tekst dedykuję mojej ukochanej Pani Żonie, bo dzięki niej znowu chce mi się pisać. Dzięki Kochanie!
Zdjęcie jest autorstwa niesamowitego człowieka - NomadSPG wielki ukłon! On uwiecznił ten koncert trzymając łapy w górze przez dwie godziny! Dla ludu to zrobił - być może to już Ostatni Mohikanin! Szacuneczek kolego!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz