Zatem życie napisało scenariusz, a podejrzewam że nie życie osobiście, tylko jakiś podwykonawca - Łepkowska albo inny talent od wrzucania bohaterów w kartony. Pani Żona z przyczyn obiektywnych (czyli z przyczyn, które się tak opisuje, jak się nie chce podawać przyczyn) nie mogła pojechać. No nie dało rady i tyle. Uprzedzając wszelkie pytania, które się mogą pojawić (bo też i się pojawiły z różnych stron), odpowiadam: Pani Żona nie jest w ciąży, nie zapadła na tajemniczą chorobę i nie musiała czekać, aż się pranie skończy.
Z jednej strony ta informacja znacznie obniżyła walory estetyczno-rozrywkowe całej eskapady, z drugiej dość mocno ułatwiła ją logistycznie. Mogłem spokojnie po koncercie wrócić po prostu do Łodzi. Wystarczyło tylko znaleźć odpowiedni pociąg po imprezie. Dzwonię na Wrocław Główny, bo w tak poważnej sprawie nie ma co ufać internetowi. Nie oszukujmy się - w żadnej sprawie nie można ufać internetowi. Pytam panią o pociąg do Łodzi, tak po północy, a pani mi odpowiada, że po północy owszem jest, ale to takie bliżej południa po północy. Jakby mnie jednak bardziej interesował sam fakt podróżowania, niż konkretna destynacja, to akurat kawałek przed pierwszą odchodzi rewelacyjny pociąg do Przemyśla. Grzecznie powiedziałem, że to przemyślę. Mniej grzecznie pomyślałem, że to skandal, że pociągi do Łodzi nie kursują z każdego miejsca co godzinę. W końcu Łódź to królewskie miasto! Już sama łódzka starówka powinna być wystarczającym argumentem. Nie mówiąc o tym, że tradycje kolei łódzkiej sięgają tysiąc dwieście dziewięćdziesiątego któregoś roku, kiedy to szambelan Władysława Łokietka szepnął mu do ucha podczas nadawania praw miejskich dla Piotrkowa Trybunalskiego: "Może byśmy najpierw Łódź zbudowali?", a Łokietek mu odpowiedział: "Po kolei."
Zostawmy jednak tę nieodgadnioną tajemnicę poruszania się w czasoprzestrzeni, podzieloną na miliardy spółek, a każda niczym gwiazdka na błyszczącym niebie - lata świetlne od obywatela. Trzeba było szukać innych rozwiązań. Przypomniałem sobie, że znam ci ja we Wrocławiu blogera. Znaczy znam... No czytam go, weszliśmy już na taki stopień internetowej zażyłości, że możemy się spokojnie opieprzać i wyzywać w komentarzach i nikt się nie obrazi, to pomyślałem, że co mi szkodzi - z profilowego wygląda na dobrego człowieka. Tak oto poprosiłem o pomoc Dizajnucha. Zapytałem czy nie przechowałby mnie jakoś tak od północy do dziewiątej rano (plan co prawda miałem, żeby posiedzieć z półtora tygodnia, ale znając metodę małych kroków, najpierw musiałem się wywiedzieć, czy łyknie dziewięć godzin). Oczywiście spytałem, czy żona nie będzie miała nic przeciwko, a on mi na to od razu: "Stary. Stara nie ma nic do gadania. Ja mówię, że przyjeżdża kumpel na ostrą wódę, a ona tylko ogórki donosi." (Widzisz Jacek, jak ja Cię tu na twardziela pięknie kreuję? No chyba, że Twoja żona to będzie czytać, to masz przejebane, jeżeli nie uwierzy jak to naprawdę wyglądało.) Koniec końców przypomniałem sobie, że przecież z Łodzi jedzie i do Łodzi wraca autokar specjalny koncertowy, więc co prawda nie zdążę po weselu do stolicy polskiej włóczki na start tego autokaru, ale przecież mogę spokojnie nim po koncercie wrócić. Tak też powstał ostateczny plan podróży i wiedział therion, że to było dobre. Spotkania z Dizajnuchem postanowiliśmy jednak nie odpuszczać.
Nastał dzień wyjazdu. Gdyby PKP się dowiedziało, w jak perfidny sposób ich orżnąłem, to bym z pudła już nie wyszedł, a internet grzmiałby, że skandalem jest zawieszona czapa. Kupiłem bowiem bilet z Widzewa, a w ostatniej chwili mnie olśniło, że przecież autokar po koncercie wraca na Kaliską i mogę tam zostawić samochód, żeby się po nocy nie szlajać opustoszałymi, acz urokliwymi uliczkami Wenecji centralnej Polski. Tu ciekawostka dla niełodzian. Gdyby Wam kiedyś ktoś dyskretnie proponował bilet do stacji Łódź Główna lub Centralna za ćwierć ceny, to nie bierzcie! Nie ma w Łodzi takiej stacji. Wsiądziecie w pociąg i będziecie się bujać przez wieczność w Otchłani Nieistniejących Stacji Docelowych. Ruszyłem zatem z Kaliskiej, co dawało w sumie dwadzieścia minut podróży więcej (a o piątej rano ma to znaczenie), ale za to za free. Tylko frajer by się nie skusił. Przypomniała mi się jeszcze jedna genialna zagrywka marketingowa PKP typu "Strzał w kolano, dla pewnośći z haubicy". Jak kupowałem bilet z Łodzi do miasteczka na wschodzie (Warszawa Wschodnia to chyba na wschodzie jest nie?), to system wywalił alert na pół ekranu, że jest brak miejsc siedzących i czy chcę ryzykować, że będę stał? Nie miałem za bardzo możliwości żonglowania połączeniami, to im napisałem w uwagach, że zaryzykuję nawet leżenie w przestrzeni bagażowej, a tym pociągiem pojadę. Trochę mnie zdziwiło, że o piątej rano w sobotę może być wojna o tlen w ciuchci, ale ja rzadko jeżdżę, wakacje są - może to jedyny pociąg, z którego da się później przesiąść do Zakopca albo innych Chałup. Wchodzę na peron, a tam istne piekło. Sześciuset wyimaginowanych, niewidzialnych pasażerów tłoczy się niemiłosiernie. Całe szczęście, że akurat w naszym wymiarze na peronie byłem sam. W przedziale byłem sam. W wagonie byłem sam. W pociągu było nas trzech - ja, maszynista i konduktor. Komunikat, który wywala system, oznacza że w pociągu nie obowiązuje rezerwacja miejsc, więc może się zdarzyć tak, że tych miejsc zabraknie. Po co jednak to napisać w taki sposób, jak można od razu wystraszyć pasażerów? Mniej roboty ze sprawdzaniem biletów i sprzątaniem przedziałów.
Lubię jeździć sam w przedziale, bo wtedy mogę głośno słuchać muzyki, a lubię słuchać głośno muzyki, bo wtedy nie słyszę jak chrapię. W każdym razie podróż mijała mi niezwykle komfortowo w towarzystwie Iron Maiden i Pratchetta ("Piekło pocztowe" - kto nie czytał, ten powinien natychmiast przerwać czytanie tego posta i szorować do biblioteki. Co z tego, że jest już prawie północ? Trzeba zając kolejkę, bo może już nie być wolnych miejsc siedzących przed wypożyczalnią.). Wysiadłem na Wschodniej, a tam panie, na peronie te sześćset osób z Kaliskiej przeniosło się do naszego wymiaru. Wesolutko będzie - pomyślałem, ale patrzę, że zaraz będzie tu się lokował pociąg do Kołobrzegu, więc pewnie wszyscy na niego właśnie czekają. No nie wszyscy, bo ten na który ja czekałem, jechał do Suwałk przez Augustów, więc w wakacje też ma swoje pięć minut. Na szczęście akurat ten był z całkowitą rezerwacją miejsc, więc nie musiałem się martwić, choć jak zobaczyłem dwóch, na oko stukilogramowych z górką chłopczyków w koszulkach "Żołnierze Wyklęci 2016 Polish Tour", mówiących do siebie "Co ty się kurwa przejmujesz? Ja mam rezerwację sprężynową", to przestałem być taki pewny, że numer miejsca na bilecie jest rzeczywiście skuteczną umową między mną, a przewoźnikiem, że będę siedział. Wszedłem do przedziału, a tam zdziwienie. Na moim miejscu PRZY OKNIE siedzi kobita, lat około czterdzieści, w zawieszeniu na czterdzieści pięć. Mówię, grzecznie, z czarującym uśmiechem "Hoho, to chyba właśnie o pani mi mówili, że siedzi pani na moim miejscu.", a ona mi odpowiada z miną pod tytułem "Ja się nie gniewam.", że nie szkodzi, śmiało mogę zająć inne miejsce, a ona nic nie powie konduktorowi i puszcza do mnie oko. Moje miejsce! PRZY OKNIE! Przodem do kierunku jazdy! Odezwała się we mnie moja asertywność i powiedziała mi: "E tam, stary, daj spokój, co się będziesz kłócił." No żesz w mordę - że mi tak niekompetentną asertywność przydzielili... Może i bym walczył, ale jak się dowiedziałem, że pani od Krakowa tak tu siedzi, to sobie pomyślałem, że pewnie już wygrzała sobie to miejsce (tym bardziej, że akurat trzydzieści cztery stopnie były) i bóg wie co jeszcze sobie w to miejsce robiła, więc odpuściłem i usiadłem na idealne, pierwsze wolne miejsce. Nie powiem, spokojna podróż. Szwagier zadzwonił w którymś momencie i spytał o której będę, to po mnie wyjedzie. Powiedziałem, ze dziesiąta cośtam i się dogadaliśmy. Zadzwonił osiem minut później i zapytał, czy ja właściwie to jadę pociągiem czy autobusem, bo to jednak dość ważne, żebyśmy się pojawili na tym samym dworcu... Czy się pojawiliśmy? Ile mogą potrwać zakupy ze szwagrem? Czy w końcu Iron Maiden zagra na blogu koncert w najbliższym półroczu? O tym w części trzeciej - bóg da - ostatniej... Stay tuned!
Z jednej strony ta informacja znacznie obniżyła walory estetyczno-rozrywkowe całej eskapady, z drugiej dość mocno ułatwiła ją logistycznie. Mogłem spokojnie po koncercie wrócić po prostu do Łodzi. Wystarczyło tylko znaleźć odpowiedni pociąg po imprezie. Dzwonię na Wrocław Główny, bo w tak poważnej sprawie nie ma co ufać internetowi. Nie oszukujmy się - w żadnej sprawie nie można ufać internetowi. Pytam panią o pociąg do Łodzi, tak po północy, a pani mi odpowiada, że po północy owszem jest, ale to takie bliżej południa po północy. Jakby mnie jednak bardziej interesował sam fakt podróżowania, niż konkretna destynacja, to akurat kawałek przed pierwszą odchodzi rewelacyjny pociąg do Przemyśla. Grzecznie powiedziałem, że to przemyślę. Mniej grzecznie pomyślałem, że to skandal, że pociągi do Łodzi nie kursują z każdego miejsca co godzinę. W końcu Łódź to królewskie miasto! Już sama łódzka starówka powinna być wystarczającym argumentem. Nie mówiąc o tym, że tradycje kolei łódzkiej sięgają tysiąc dwieście dziewięćdziesiątego któregoś roku, kiedy to szambelan Władysława Łokietka szepnął mu do ucha podczas nadawania praw miejskich dla Piotrkowa Trybunalskiego: "Może byśmy najpierw Łódź zbudowali?", a Łokietek mu odpowiedział: "Po kolei."
Zostawmy jednak tę nieodgadnioną tajemnicę poruszania się w czasoprzestrzeni, podzieloną na miliardy spółek, a każda niczym gwiazdka na błyszczącym niebie - lata świetlne od obywatela. Trzeba było szukać innych rozwiązań. Przypomniałem sobie, że znam ci ja we Wrocławiu blogera. Znaczy znam... No czytam go, weszliśmy już na taki stopień internetowej zażyłości, że możemy się spokojnie opieprzać i wyzywać w komentarzach i nikt się nie obrazi, to pomyślałem, że co mi szkodzi - z profilowego wygląda na dobrego człowieka. Tak oto poprosiłem o pomoc Dizajnucha. Zapytałem czy nie przechowałby mnie jakoś tak od północy do dziewiątej rano (plan co prawda miałem, żeby posiedzieć z półtora tygodnia, ale znając metodę małych kroków, najpierw musiałem się wywiedzieć, czy łyknie dziewięć godzin). Oczywiście spytałem, czy żona nie będzie miała nic przeciwko, a on mi na to od razu: "Stary. Stara nie ma nic do gadania. Ja mówię, że przyjeżdża kumpel na ostrą wódę, a ona tylko ogórki donosi." (Widzisz Jacek, jak ja Cię tu na twardziela pięknie kreuję? No chyba, że Twoja żona to będzie czytać, to masz przejebane, jeżeli nie uwierzy jak to naprawdę wyglądało.) Koniec końców przypomniałem sobie, że przecież z Łodzi jedzie i do Łodzi wraca autokar specjalny koncertowy, więc co prawda nie zdążę po weselu do stolicy polskiej włóczki na start tego autokaru, ale przecież mogę spokojnie nim po koncercie wrócić. Tak też powstał ostateczny plan podróży i wiedział therion, że to było dobre. Spotkania z Dizajnuchem postanowiliśmy jednak nie odpuszczać.
Nastał dzień wyjazdu. Gdyby PKP się dowiedziało, w jak perfidny sposób ich orżnąłem, to bym z pudła już nie wyszedł, a internet grzmiałby, że skandalem jest zawieszona czapa. Kupiłem bowiem bilet z Widzewa, a w ostatniej chwili mnie olśniło, że przecież autokar po koncercie wraca na Kaliską i mogę tam zostawić samochód, żeby się po nocy nie szlajać opustoszałymi, acz urokliwymi uliczkami Wenecji centralnej Polski. Tu ciekawostka dla niełodzian. Gdyby Wam kiedyś ktoś dyskretnie proponował bilet do stacji Łódź Główna lub Centralna za ćwierć ceny, to nie bierzcie! Nie ma w Łodzi takiej stacji. Wsiądziecie w pociąg i będziecie się bujać przez wieczność w Otchłani Nieistniejących Stacji Docelowych. Ruszyłem zatem z Kaliskiej, co dawało w sumie dwadzieścia minut podróży więcej (a o piątej rano ma to znaczenie), ale za to za free. Tylko frajer by się nie skusił. Przypomniała mi się jeszcze jedna genialna zagrywka marketingowa PKP typu "Strzał w kolano, dla pewnośći z haubicy". Jak kupowałem bilet z Łodzi do miasteczka na wschodzie (Warszawa Wschodnia to chyba na wschodzie jest nie?), to system wywalił alert na pół ekranu, że jest brak miejsc siedzących i czy chcę ryzykować, że będę stał? Nie miałem za bardzo możliwości żonglowania połączeniami, to im napisałem w uwagach, że zaryzykuję nawet leżenie w przestrzeni bagażowej, a tym pociągiem pojadę. Trochę mnie zdziwiło, że o piątej rano w sobotę może być wojna o tlen w ciuchci, ale ja rzadko jeżdżę, wakacje są - może to jedyny pociąg, z którego da się później przesiąść do Zakopca albo innych Chałup. Wchodzę na peron, a tam istne piekło. Sześciuset wyimaginowanych, niewidzialnych pasażerów tłoczy się niemiłosiernie. Całe szczęście, że akurat w naszym wymiarze na peronie byłem sam. W przedziale byłem sam. W wagonie byłem sam. W pociągu było nas trzech - ja, maszynista i konduktor. Komunikat, który wywala system, oznacza że w pociągu nie obowiązuje rezerwacja miejsc, więc może się zdarzyć tak, że tych miejsc zabraknie. Po co jednak to napisać w taki sposób, jak można od razu wystraszyć pasażerów? Mniej roboty ze sprawdzaniem biletów i sprzątaniem przedziałów.
Lubię jeździć sam w przedziale, bo wtedy mogę głośno słuchać muzyki, a lubię słuchać głośno muzyki, bo wtedy nie słyszę jak chrapię. W każdym razie podróż mijała mi niezwykle komfortowo w towarzystwie Iron Maiden i Pratchetta ("Piekło pocztowe" - kto nie czytał, ten powinien natychmiast przerwać czytanie tego posta i szorować do biblioteki. Co z tego, że jest już prawie północ? Trzeba zając kolejkę, bo może już nie być wolnych miejsc siedzących przed wypożyczalnią.). Wysiadłem na Wschodniej, a tam panie, na peronie te sześćset osób z Kaliskiej przeniosło się do naszego wymiaru. Wesolutko będzie - pomyślałem, ale patrzę, że zaraz będzie tu się lokował pociąg do Kołobrzegu, więc pewnie wszyscy na niego właśnie czekają. No nie wszyscy, bo ten na który ja czekałem, jechał do Suwałk przez Augustów, więc w wakacje też ma swoje pięć minut. Na szczęście akurat ten był z całkowitą rezerwacją miejsc, więc nie musiałem się martwić, choć jak zobaczyłem dwóch, na oko stukilogramowych z górką chłopczyków w koszulkach "Żołnierze Wyklęci 2016 Polish Tour", mówiących do siebie "Co ty się kurwa przejmujesz? Ja mam rezerwację sprężynową", to przestałem być taki pewny, że numer miejsca na bilecie jest rzeczywiście skuteczną umową między mną, a przewoźnikiem, że będę siedział. Wszedłem do przedziału, a tam zdziwienie. Na moim miejscu PRZY OKNIE siedzi kobita, lat około czterdzieści, w zawieszeniu na czterdzieści pięć. Mówię, grzecznie, z czarującym uśmiechem "Hoho, to chyba właśnie o pani mi mówili, że siedzi pani na moim miejscu.", a ona mi odpowiada z miną pod tytułem "Ja się nie gniewam.", że nie szkodzi, śmiało mogę zająć inne miejsce, a ona nic nie powie konduktorowi i puszcza do mnie oko. Moje miejsce! PRZY OKNIE! Przodem do kierunku jazdy! Odezwała się we mnie moja asertywność i powiedziała mi: "E tam, stary, daj spokój, co się będziesz kłócił." No żesz w mordę - że mi tak niekompetentną asertywność przydzielili... Może i bym walczył, ale jak się dowiedziałem, że pani od Krakowa tak tu siedzi, to sobie pomyślałem, że pewnie już wygrzała sobie to miejsce (tym bardziej, że akurat trzydzieści cztery stopnie były) i bóg wie co jeszcze sobie w to miejsce robiła, więc odpuściłem i usiadłem na idealne, pierwsze wolne miejsce. Nie powiem, spokojna podróż. Szwagier zadzwonił w którymś momencie i spytał o której będę, to po mnie wyjedzie. Powiedziałem, ze dziesiąta cośtam i się dogadaliśmy. Zadzwonił osiem minut później i zapytał, czy ja właściwie to jadę pociągiem czy autobusem, bo to jednak dość ważne, żebyśmy się pojawili na tym samym dworcu... Czy się pojawiliśmy? Ile mogą potrwać zakupy ze szwagrem? Czy w końcu Iron Maiden zagra na blogu koncert w najbliższym półroczu? O tym w części trzeciej - bóg da - ostatniej... Stay tuned!
cdn.
Zdjęcie jest autorstwa niesamowitego człowieka - NomadSPG wielki ukłon! On uwiecznił ten koncert trzymając łapy w górze przez dwie godziny! Dla ludu to zrobił - być może to już Ostatni Mohikanin! Szacuneczek kolego!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz