czwartek, 16 czerwca 2016

Technikum cz.2

Tak naprawdę życie szkolne, jak każde zresztą inne życie, opiera się na codziennych rytuałach. Codziennym rytuałem moim i kolegi Przemka (kolega Przemek uczył się uczęszczał do tej samej klasy w podstawówce co ja, więc nie byłem taki zupełnie osamotniony w technikum na początku) było chodzenie do szkoły. W sensie dosłownym. Elektryk położony był w linii prostej jakieś dwa kilometry od naszego osiedla. Linia prosta przechodziła przez linię kolejową i łąki...

Można było oczywiście jeździć autobusem, ale jako że nikt nie wpadł na pomysł połączenia dwóch sąsiadujących ze sobą dzielnic jakąkolwiek drogą, to autobusem wychodziło jakieś osiem kilometrów przez centrum, dwie przesiadki i całkowity brak logiki. Ponoć już za niecały rok w końcu powstanie droga łącząca obie dzielnice, ale biorąc pod uwagę niemal siedemsetletnią historię grodu nad rzeką Białą, nie jestem pewny, czy jest ona komukolwiek potrzebna, poza uczniami Elektryka, mieszkającymi na Antoniuku. Zbudują, to tylko samochody będą ją rozjeżdżać i się zniszczy - kompletny brak myślenia perspektywicznego w tym przypadku widzę. 

W każdym razie do szkoły chodziliśmy piechotą, co miało swoje plusy i minusy, więc akurat do placówki nauczającej o prądzie pasowało jak ulał. Plusem było to, że po drodze można było wypalić spokojnie ze dwa szlugi bez obaw, że się natknie na kogoś znajomego poza Olafem (niestety nieżyjącym już genialnym pisarzem, a dla mnie prywatnie wspaniałym kompanem, który przyjaźnił się z moim bratem), który w tym samym czasie pokonywał drogę w drugą stronę do pracy. Oczywiście dwa szlugi wypalaliśmy, jeżeli akurat doświadczaliśmy prosperity typu kieszonkowe, czy jakaś dorywcza robota. Czasem była to jedna fajka na pół, a czasem spotykaliśmy się przed blokiem i padała fatalna sekwencja: "Nie mam.", "Ja też." Wtedy droga do szkoły nie miała żadnych plusów. 

Szlak, który przemierzaliśmy charakteryzował się sezonowością, jak arbuzy albo kleszcze. Wiódł przez łąkę, a skoro jakimś cudem w środku miasta zmaterializowała się łąka i nie postawiono na niej jeszcze Biedronki, to musiał być jakiś powód. Teren był podmokły i istniało podejrzenie, że w dość krótkim czasie mogłaby to być Biedronka podziemna. Latem i zimą było ok - łąka wysychała lub zamarzała (najczęściej wysychała w lecie, a zamarzała w zimie, ale historia zna różne odstępstwa od tej reguły). Wiosna i jesień wymuszały niestety nadłożenie około pół kilometra, W czasach prosperity żaden problem, po prostu trzecia fajka...

Dobra, dobra. Wiem, że droga do szkoły na trzy akapity to już lekka przesada. W końcu to dwa kilometry, a nie czternaście stacji z drzewem na plecach, więc nie ma co z tego robić powieści drogi. W każdym razie do szkoły zazwyczaj docieraliśmy. Rzadko wagarowaliśmy, a raczej rzadko robiliśmy to w konwencji jawnej ucieczki z lekcji, skutkującej nieusprawiedliwieniami. Uciec z budy w zasadzie potrafi każdy, kto dysponuje ilorazem inteligencji pozwalającym mu z grubsza no orientowanie się w jakiej lokalizacji znajduje się szkoła i nie wejście do niej, ale my byliśmy bardziej wyrafinowani i jak nie chodziliśmy na lekcje, to i tak na nich oficjalnie byliśmy. Zresztą dużą rolę w późniejszych latach odegrała w tym procederze nasza wychowawczyni, która miała genialne podejście, bo pozwalała się usprawiedliwiać bez udziału rodziców, odkąd skończyliśmy osiemnaście lat, o ile proporcje absencji zawierały się w granicach rozsądku. Naprawdę to była genialna kobieta. Jedyna w mojej karierze nauczycielka, która traktowała uczniów jak dorosłych, o ile zachowywali się jak dorośli. To takie proste...

Tak na marginesie to jestem niezwykle dumny z wygranej wojny psychologicznej z moją wychowawczynią tuż przed maturami. Standardowo przygotowała listę kilkudziesięciu tematów przykładowych na maturę ustną i na każdej lekcji odpytywała dwóch nieszczęśników z jakiegoś tematu. Nie oszukujmy się. Oboje wiedzieliśmy, że ja na żadną maturę ustną się nie wybieram, więc oczywiście ja nie zamierzałem się tego uczyć, Ona nie zamierzała mi udowadniać, że się nie uczę. Do czasu. Któregoś pięknego dnia przyszło jej do głowy, że może jednak mi coś nie wyjść na pisemnej i ustna nade mną zawiśnie, a ja później zawisnę na stryczku splecionym z własnej pewności siebie, więc mnie na którejś lekcji zawołała i mówi, że therionek ma opowiedzieć cokolwiek na temat nr 1 z listy, czyli coś o Ojcu Goriot - nie pamiętam - "Ojciec Goriot, a sprawa Polska" czy cuś takiego... No kłamać nie będę - nie czytałem, bo mnie znudził po dwudziestu stronach, więc postanowiła mi pani magister dać prztyczka i powiedziała, że mam się z wszystkich tematów na następną lekcję przygotować i będę odpowiadał. I tak zaczęło się moje prywatne Trzynaście Mgnień Wiosny. Strilitz wiedział, że Bormann wiedział, że Strilitz widział... Ona wiedziała, że ja się nauczę ze wszystkiego oprócz Ojca Goriot. Ja widziałem, że ona wie, że ja się tak nauczę, więc zrobiłem dokładnie odwrotnie i nauczyłem się tylko tematu nr 1. Ha haaaaaaaaaa! Stirlitz znowu przechytrzył gestapo. To jednak tylko dygresja, bo miałem pisać, że docieraliśmy do szkoły. Do szatni. Można by rzec do szatni szatana (zresztą była na poziomie minus jeden). Gdyby piekło zobaczyło co się tam działo, to by samo ze wstydu wystygło... Ale o tym już w następnej części. Stay tuned!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz