sobota, 7 maja 2016

Darowany koń cz.2

Trzeba Wam wiedzieć, że jako koncertowy bywalec trochę się orientuję co jest w takich miejscach najważniejsze i jakie umiejętności należy posiąść, aby festiwal nie upłynął na mozolnym przezwyciężaniu niedogodności. Najistotniejszy na takich imprezach proszę państwa jest szósty zmysł i odrobina doświadczenia, która pozwala na identyfikowanie potencjalnie najkrótszych kolejek do dwóch strategicznych miejsc. Chyba nie muszę nikomu tłumaczyć, że są to nalewaki z piwem i toi-toie.

Dobre rozplanowanie konsumpcji i sikania jest absolutnie niezbędne. Można bowiem wejść na koncert osiem godzin przed rozpoczęciem imprezy i chwycić się kurczowo barierki pod samą scenę. Mamy wtedy gwarancję jednej rzeczy. Nie, nie jest to gwarancja najlepszego miejsca. Jest to gwarancja, że trzy minuty przed wejściem na scenę naszej ukochanej kapeli będziemy mieli wybór - sikać w gacie, może nikt nie zauważy (w końcu pod sceną i tak wszyscy są już mokrzy z gorąca) albo wyjść do toi-toia i oglądać koncert z tyłu. Widzę tu pole do manewru dla firm farmaceutycznych, które powinny wypuścić suplement diety Urostop albo coś w ten deseń. Co prawda obecnie strategii poświęcam już znacznie mniej czasu, bo z wiekiem jakoś coraz mniej mnie ciągnie pod scenę, ale czujnym trzeba być zawsze, nigdy nie wiadomo kiedy zdradziecka prostata zaatakuje z diabolicznym rechotem. To jednak już planowanie, kiedy jesteśmy na właściwym miejscu imprezy, a my jeszcze wciąż byliśmy w przedsionku - na placu przed bramkami. 

Żeby dostać się na teren koncertu, należało przynieść w ramach kaucji przepisaną hipotekę na jakąś nieruchomość. Oddaliśmy zatem kwity na mieszkanie i mogliśmy swobodnie wejść. A nie - sorki, to było na zjeździe Ku-Klux-Klanu w Medyce. Tutaj wystarczyło dać bilet do przedarcia i miła pani zapinała opaskę na ręce i też można było luźno łazić. Skierowaliśmy się w stronę bramek, gdzie dzielna ochrona pobierała w depozyt maczety, shurikeny, haubice, i chlebaki z granatami. Tu muszę wtrącić, że zanim wyjechaliśmy z domu powiedziałem Żonie, że ja życie znam i fiordy mi z niejednego pieca chleb jadły, więc obstawiam, że nie ma opcji wpuszczenia nas z aparatem z wymienną optyką, szczególnie jeżeli próba wejścia będzie polegała na zawieszeniu na ramię aparatu w futerale z napisem "aparat z wymienną optyką". Dla świętego spokoju Żona odnalazła regulamin, a w nim nie było nawet wzmianki na temat aparatów. Napisali nawet, że nie można wnosić pluszowych misiów, które w jednym przypadku na osiemnaście miliardów mogą rzucone trafić artystę w otwór gębowy i go zadławić w kierunku wiecznych ostępów - o aparatach nie napisali nic, więc Żona postanowiła że bierzemy, przecież wiedzą co piszą nie? No nie. Oczywiście jak tylko podeszliśmy do bramek, to oficer BOR-u w randze "młodszy szlabanowy" stwierdził, że on serdecznie zaprasza, tylko że bez aparatu z wymienną optyką. Na szczęście depozyt był o bardzo leciutki strzał z łuku stąd, więc nie musieliśmy odbywać podróży do samochodu i z powrotem. Weszliśmy na teren koncertu, zachwyciliśmy się toi-toiami, które stały w otoczeniu pięknych połaci tulipanów i poszliśmy pobrać zwyczajowe skórzane ubrania. A nie - to na Konferencji "Transwestyci - emerytom" w Lubartowie. Tutaj poszliśmy do nalewaków, bo Żonie w gardle zaschło od ciągłego słuchania mojej paplaniny o nalewakach i toi-toiach. W końcu zaczęli grać. Zanim opiszę wrażenia, to wiedzcie że żadna z występujących kapel nie była wcześniej kamieniem milowym mojej muzycznej historii, choć każdą w mniejszym lub większym stopniu kojarzyłem. Nastawiłem się na trochę fajnego grania, ale też endorfiny nie zalewały mi spodni od rana. 

Zaczął DŻEM. Jak lubię słuchać Dżemu, a czasem nawet zdarzają mi się dłuższe fazy na ich muzykę, to na żadnym koncercie, na którym byłem, mnie nie porwali i to na przestrzeni dobrych kilkunastu lat. Pośpiewałem sobie trochę staroci, pogibałem się, poklaskałem, ale łba mi nie urwało. Choć warto było zobaczyć jak Beno przebiegł dziesięć metrów po scenie. 

Później dorzucić do pieca chcieli chłopcy z DRAGONFORCE - kapeli power metalowej spod znaku magii i miecza. Szybkie granie, ale za dużo power, a za mało metal. Owszem granie zębami na gitarze może robi wrażenie, ale już chyba nie na mnie. Obstawiam, że jakieś piętnaście lat temu byłbym zachwycony na ich koncercie, ale dziś... No fajnie, no energetycznie, ale coś mi tam zgrzytało. Może ten wokal rodem ze Skid Row. Jak powiadał policjant, którego Bałtroczyk chciał przekupić płytą Stinga: "Płytę Stinga to ja mam od Stinga". Tutaj podobnie: wokal ze Skid Row to pasuje do Skid Row. Nie było źle, ale łba nie urwało. 

Teraz przenieśmy się nieco w czasie i omińmy jeden występ, po którym wyszliśmy zobaczyć STATUS QUO. Mam takie zboczenie, że lubię odhaczać sobie legendy, które zobaczyłem, a tutaj to nawet nie legenda - to prawdziwy dinopark w całej okazałości. Żona szczególnie nalegała, żebyśmy ich obejrzeli gurntownie, bo jak stwierdziła: "Chcę zobaczyć na żywo, czym nas ojciec w dziecięcych czasach katował." No jeżdżą chłopaki po tych wiosłach, jest moc, gardełko może już nie trzydziestolatków, ale jak na wiek, w którym nawet w Polsce już od paru ładnych lat braliby emeryturę, to naprawdę elegancko. Szkoda tylko, że plener był słabiej nagłośniony niż hala, bo ja bym pozamieniał akurat niektóre kapele miejscami i byłoby już bardzo bardzo dobrze. Oczywiście przy "In the army" wszyscy się poryczeli. A nie - poryczeli się wszyscy po godzinkach na Konwencie Wojskowych Kółek Różańcowych w Bielawie. Tutaj wszyscy pośpiewali. 

Na koniec była wielka gwiazda wieczoru - WITHIN TEMPTATION. Kapela, która trafiła od razu na czoło mojej prywatnej kategorii My Little Pony Metal. Teatr, ostra muza i baba śpiewająca. Powiedzcie mi co to takiego jest, że te zespoły w każdej piosence muszą przynajmniej kilka razy zaśpiewać "fairy tale"? To już Cannibal Corpse rzadziej używa słowa "satan" niż te baśniowe ,metalowe królewny fairytailują. Fajna kapela na pół godziny grania, potem robi się strasznie monotonna. Psikusa na tym koncercie zrobił nam sam Antoni (oby żył wiecznie). Wpadł w asyście wiernych służb i powiedział, że nie będzie żadnego lewactwa na takiej imprezie i na drugim kawałku wyłączył całą lewą stronę nagłośnienia. Widocznie gdzieś się jednak spieszył naprawiać świat, bo zniknął, a po pięciu minutach lewa strona powróciła. 

Cofnijmy się teraz w czasie jakieś dwie godzinki. Urwaliśmy się z plenerowego Dragonforce i poszliśmy do hali na GUANO APES. Żenada! Wychodzi zespół, mając w tle tylko zwyczajową szmatę. Bez laserów, bez pirotechniki, bez spektaklu świateł, zaczyna cośtam grać i... rozpieprza ten festiwal w drobiazgi. Pozamiatali wszystkich! Mówię Wam - Sandra Nasic ma większe jaja, niż wszystkie kapele na tym festiwalu razem wzięte. Nigdy nie byłem specjalnym fanem Guano, ale mnie zaczarowali. Tak się właśnie gra rockowe koncerty, tak się zgarnia publikę, tak się zapada w pamięć. Zdecydowanie jeden z lepszych koncertów na jakich byłem. Szkoda, że tylko godzinkę. Kto wpadł na pomysł, że Guano Apes ma tylko rozbujać ludzi przed Status Quo i Within Temptation tego nie wiem, ale to głupek jakiś ciężki musiał być. 

Powrót do samochodu trwał dłużej niż w tamtą stronę, bo zawsze z koncertu do auta jest dalej, niż z auta na koncert - choć droga ta sama. No musiał też trwać dłużej, bo musiałem pozbierać pestki dyni po drodze. Później znowu ekspresówka i dwie godziny później byliśmy z powrotem w Łodzi. Dalszy przebieg nocy niestety można pobrać do przeczytania tylko w wersji płatnej bloga, o ile kiedykolwiek taka powstanie. 

Drugi maja możemy pominąć, bo Żona poszła do pracy, a ja się wylegiwałem. Później Żona wróciła z pracy i poszła na balety z koleżankami, więc postanowiłem nic nie zmieniać w tak udanym planie dnia. 

Za to trzeciego maja wyjaśnia się skąd koń w tytule. Otóż korzystając z uprzejmości koleżanki Żony, pojechaliśmy z dziećmi do stajni (taki kompleks parkingowo-rozrywkowy dla koni i ich ludzi), gdzie mogliśmy pojeździć na koniu (ja też mogłem, ale nie chciałem, bo żal mi było konia, a raczej konicy, która musiałaby się zmierzyć z poważną masą). Jeździła Żona, a później młodsza córka - odważna dwulatka. Starsza nie chciała, bo akurat odbywała przygodę życia rozgrzebując piasek patykiem koło ogrodzenia koniowej ujeżdzalni (padoku? areny? oktagonu?), Później nastąpiła kulminacja - otwarcie sezonu grillowego. A ja znowu za kierowcę... W przyszłym roku nie ma bata - odbiję sobie...

Zdjęcie pochodzi ze strony gettyimages.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz