sobota, 5 września 2015

Dziennik praktyk cz.6 - ostatnia

Nazajutrz wróciliśmy z Lopezem do bazy i widok jaki zastaliśmy był taki, że zgliszcza Winterfell można przy tym uznać za lunapark w letnie, niedzielne popołudnie. Puste namioty, wygasłe ogniska, porozrzucane kamyki i gałęzie (chociaż to nie dziwi, bo to w końcu las był). I najbardziej przerażający widok - ani jednej pustej butelki, puszki, czy choćby peta... To koniec - pomyśleliśmy i poszliśmy do górnego zamku-stołówki. Tam butelki były. Po prostu w wyniku zimna kadra zarządziła odwrót w kierunku kominka...

Stołówka zamieniła się w noclegownię, której niewątpliwym atutem było, że po nocnych rozmowach socjologów przy ognisku, nie było już problemu ze znalezieniem własnego namiotu. Pojawił się nowy problem - jak znaleźć swoją pryczę pośród tysięcy prycz. Ja problemu nie miałem - miałem gustowny, różowy śpiwór w kwiatki - nikt takiego nie miał - dopiero dziesięć lat później za sprawą Jacykowa stał się hitem kolekcji pościelowej.

Po śniadaniu kadra ogłosiła konkurs na "Pamiętnik praktyk". Nigdy nie widziałem, żeby kilkudziesięciu studentów tłumnie i ochoczo chwyciło za pióra, długopisy i kredki świecowe - wtedy też nie. Po ogłoszeniu zmagań dwie urocze panie magisterki podeszły do naszej grupki i zapytały czy potrzebujemy coś ze sklepu, bo właśnie jadą. Wygrzebując ostatnie zaskórniaki, nieśmiało (a w zasadzie śmiało, wszak wszyscy byli dorośli) poprosiliśmy o kilka win typu mleko na te ostatnie chwile w podsuwalskiej kniei. Z relacji jednej z uroczych dowiedzieliśmy się, że w sklepie ta druga zastanawiała się czy bardziej gustujemy w merlocie, czy shirazie. Wyprowadziła koleżankę z błędu, pokazując kwoty jakie przeznaczyliśmy na ten najszlachetniejszy z trunków i stwierdziła, że najbardziej gustujemy w kartonowych opakowaniach (była swego czasu taka moda na wino w kartonach - obniżało to cenę produktu o jakieś osiemdziesiąt groszy). Kiedy przyjechały z aprowizacją, poprosiłem o dostęp do zakupów i do komputera kadry. Byłem jedną z dwóch osób, które podjęły wyzwanie stworzenia pamiętnika i wygrałem jedną z dwóch nagród głównych - biblię socjologiczną autorstwa Jerzego Szackiego. Kiedy upewniłem się, że nie występują w niej ani Babcia Weatherwax, ani Samuel Vimes, a co gorsza próżno szukać w tej czterokilowej księdze Pimpusia, postanowiłem, że podpiszemy się na niej wszyscy i oddam ją do wydziałowej czytelni z zastrzeżeniem, że można ją kserować (innych książek nie wolno było - prawdopodobnie ksero kradło duszę albo coś...). 

W międzyczasie nadeszła smutna wiadomość. Dostałem nagranie na pocztę głosową. Choć przyznam, że jest ciekawym przeżyciem usłyszeć w słuchawce "Cześć. Z tej strony Staszek Tym....", to niestety dalsza część monologu pana Staszka już nie była jakoś wybitnie satyryczna. Pilny wyjazd do Warszawy uniemożliwił mu spotkanie się z nami, ale obiecał że chętnie przyjedzie kiedyś do nas na uczelnię. Zakończył wypowiedź tradycyjnym "I bardzo wam gratuluję" (żartuję, tak naprawdę wyraził nadzieję na rychłe spotkanie). Z jednej strony wielki żal, bo to byłby gwóźdź tego wyjazdu, a z drugiej skończyła się nasza praca i mogliśmy oddać się rozrywce (jakbyśmy dotychczas nic innego nie robili, tylko się umartwiali). 

Przedostatni wieczór był w miarę spokojny. Część męska słuchała w radiu transmisji z Wembley (nawet nie pamiętam do czego to były eliminacje - wszystkie przecież w tamtym czasie wyglądały tak samo - najpierw husaria szła do boju, a później dostawała w pierdol od Anglii i się eliminacje kończyły), część żeńska malowała paznokcie i sufit na olejno. Hitem był kominek. W szczególności, kiedy postanowiłem wykorzystać jego praktyczne zastosowanie. Suszyłem bowiem na nim moje ulubione trapery, które całkowicie przemokły podczas ulewy, która złapała nas w czasie powrotu do bazy. Suszenie szło wyśmienicie - można rzec absolutny majstersztyk suszenia butów - do czasu, kiedy ktoś powiedział "Czy my nie palimy w tym kominku jakimiś oponami?". Oponami nie... ale podeszwy postanowiły zespolić się w pierwotnej jedności z kominkiem. 

Ostatnią noc praktyk postanowiliśmy uczynić niezapomnianą. Nieważne - trzy czy pięć stopni Celsjusza - ognisko zapłonęło i choć na początku była nas zaledwie garstka nieustraszonych, to w miarę upływu czasu dołączali kolejni śmiałkowie. Szczególnie ciekawie dołączył do nas mgr Konrad, który idąc ciemną nocą, ścieżką w dół przez las usłyszał szamotanie się w krzakach, z których po chwili wyszedł sam Woody Allen i powiedział "Droga wolna, dzika już nie ma". Tak naprawdę, to Andrzej wyszedł i powiedział "Droga wolna, dzika już nie ma". ale obiecałem wpleść Allena w historię. 

Nie powiem - szalona była to noc. Kiedy świt zaczynał majaczyć już nad koronami drzew, a ja zaczynałem już majaczyć nieopodal ich pni, podeszła do mnie jedna z uroczych magisterek i zapytała "Therion. A co byś powiedział na nocleg w ciepłym, przytulnym kadrowym pokoju?" Moje oczy już nigdy później nie były tak ogromne, ale za chwilę podeszły jeszcze ze trzy osoby z kadry i zaczęły mnie namawiać, więc zorientowałem się, że magisterka nie czyha wcale na moją niemalże niewinność, za to nie zorientowałem się (a nawet szympans na testach się w takich rzeczach orientuje), że musi to być jakaś pułapka. Zgodziłem się... i dziesięć minut później wylądowałem na poddaszu w cieplutkim pokoiku wraz z profesorem - dziekanem wydziału, który się przebudził i spytał: "Pan będzie tu spał?". Odpowiedziałem "Tak" i poszedłem spać. Dopiero kilka miesięcy temu dowiedziałem się jak grubymi nićmi akcja była szyta. Najogólniej rzecz biorąc, dziekan był pełen współczucia dla mojej osoby, która nie mogła spać w wilgoci... A ja myślałem, że jak mnie rano spytał "Jak zdrowie?", to się troszczy czy kaca nie mam...

Dziennik Praktyk poświęcam pamięci dwóch niezwykłych osób, które przyczyniły się do tego, że tamte praktyki zapamiętałem tak, jak je opisałem - dr Beaty Borawskiej i dr Małgorzaty Dmochowskiej, które zdecydowanie przedwcześnie przestały przekazywać wiedzę młodym socjologom...

<< Dziennik praktyk cz.5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz