Nieuchronnie zbliżała się chwila, w której należałoby zacząć część naukową wyjazdu (choć ja zacząłem ją już poprzedniego wieczora, zaliczając... Ha! Zboczeńcy! Pomyśleliście, że którąś z piękniejszej części uczestników. Nie. Zaliczyłem poprawkę ćwiczeń zdaje się z badań jakościowych... Na pewno jednak u dr Beaty. Wtedy jeszcze nie przypuszczaliśmy, że w niedalekiej przyszłości zabraknie jej pośród nas. Cóż, socjologia to nie tylko pasmo nieprzerwanej radości...
Pierwszym krokiem do rozpoczęcia wcielania w życie naszej wiedzy teoretycznej, która się z nas niemal wylewała (w sensie metaforycznym, choć z niektórych wylewała się też fizycznie - igranie z alkoholem to zawsze pewna proporcja euforii i ryzyka), był podział kilkudziesięciu studentów na robotnice i królowe. Jakieś dziewięćdziesiąt procent roku miało przeprowadzać badanie ilościowe (czyli popularnie zwane ankiety), a elitarna jednostka miała się zająć badaniami jakościowymi (czyli po prostu szczerą rozmową z drugim człowiekiem, po której człowiek mógł się poczuć oczyszczony, a student powinien się poczuć jak oficer śledczy, który właśnie wyciągnął z istoty najgłębsze sekrety). Ewidentnie kryterium podziału nie była wiedza z danego rodzaju badań, bowiem oczywiście, razem z przyjaciółmi z paczki znalazłem się w grupie jakościowej (przypominam, że badania jakościowe zaliczyłem poprzedniego wieczora - cholera, może byłem jednak najbardziej kompetentny, przecież moja wiedza była najświeższa, to nic że jedynie dostateczna). Głównym wyznacznikiem chyba były dobre chęci (a ich mam niezmierzone pokłady) i umiejętność szybkiego zorganizowania się w kilka osób oraz głośnego krzyknięcia "To my robimy jakościowe!". Zanim ktokolwiek się zorientował, my już zdążyliśmy zrobić pieczątkę, zastrzec nazwę grupy, wybrać prezesa i wypuścić akcje na giełdę.
Dygresja. Teraz mi się przypomniało, że na początku praktyk wybrana została Grupa Szybkiego Reagowania (coś jak Rada Rejsu) w liczbie trzech osób i ja się w niej (nie wiem jak to się dzieje) znalazłem rzecz jasna. Niestety nie pamiętam konkretnie, co w ramach tego zarządu robiliśmy. Pamiętam na pewno, że się w niej jakoś mocno skonfliktowaliśmy, bo mnie wspierała grupa przyjaciół, która mi pomagała zorganizować to i owo (jakieś ognisko, jakieś rozwiązywanie problemów typu "brak szafranu na stołówce"), a pozostałych chyba nie wspierał nikt, więc postanowili też nic nie robić, więc powiedzieliśmy "Nie, to nie. Zeżremy sami cały szafran, a jak dojdziecie do wniosku, że macie jednak potrzebę zrobić coś dla ludu, to możemy wam dać namiary na statek wożący przyprawy i wonności z Chin - w następny kurs wypływa w lutym". Koniec dygresji.
Zadanie grupy ilościowej polegało na przeprowadzeniu miliona "ankiet" na parę (bo dobieraliśmy się w pary - jak w każdej grupie przedszkolaków), zaś grupy jakościowej na przeprowadzeniu trzech wywiadów (jest różnica, nie?) oraz dwóch ankiet ilościowych (co w moim przypadku poszło szybko, bo w obu wylosowanych domach dostaliśmy odmowę wypełnienia kwestionariuszy i na tym zakończyła się moja kariera badacza ilościowego). Wywiady mieliśmy przeprowadzić wśród trzech typów mieszkańców: jednej strony konfliktu, drugiej strony konfliktu i liderów opinii (takich papieży wsi podsuwalskich). Dobrałem się w parę z Gomezem (specjalnie Lopez zmieniłem ci ksywę, żeby nikt nie poznał - wiem jak cenisz sobie prywatność). Ustaliliśmy, że naszymi obiektami badania będą: prezes stowarzyszenia "J...ć Dyrektora Parku i Jego Politykę" (nazwa nieco zmodyfikowana, ale oddająca charakter grupy), leśniczy w koszulce "Jestem Żołnierzem Dyrektora i Się Tego Nie Wstydzę Oraz Mam Karabin", a także... Stanisław Tym, który zamieszkuje te tereny (serio!).
Na pierwszy ogień poszedł leśniczy. Przygotowaliśmy się bardzo solidnie do wywiadu, to znaczy mniej więcej trzy piwa nam zajął podział obowiązków na zasadzie: Gomez protokołuje posiedzenie, bo ładniej pisze, a therion pyta leśniczego, bo ładniej pyta. Pojechaliśmy rowerami do leśniczówki z zachowaniem wszelkich parkowych zasad - źdźbła trawy nie ułamawszy, na jagody nie spojrzawszy, prawdziwków rosnących setkami nie zbierawszy (bo na terenie parku narodowego obowiązuje kategoryczny zakaz zbierania runa, dzików i innych dóbr lasu). Weszliśmy do chaty strażnika cnót borowych i przywitało nas staropolskie "Czym leśniczówka bogata. Akurat trafiliście na kolację, poczęstujecie się?". Na kuchence stały trzy patelnie po brzegi wypełnione wesoło bulgoczącymi borowikami z cebulką... No k...wa na targu w Suwałkach kupił? Podziękowaliśmy grzecznie, choć z chęcią bym sam jedną patelenkę opędzlował, ale podobno prawdziwki smażone z cebulką i hipokryzją robią się strasznie gorzkie, a my z gorzkich rzeczy to tylko żołądkową. Leśniczy okazał się wybitnym nudziarzem, którego partia.... wróć! którego park postawił na urzędzie i gość prędzej wyżre całą populację pożywienia w parku, niż powie słowo prawdy. Przez godzinę nas przekonywał, że wśród lokalsów nie ma żadnego konfliktu, a leśniczy stoją na straży ładu, porządku i przeprowadzają staruszki przez jezdnie (wa mać, zjeździliśmy ten park wzdłuż i wszerz, ale żadnej jezdni nie wiedzieliśmy).
Co innego prezes stowarzyszenia. Ten był rozmowny...
Te trzy piwa trzeba było leśniczemu wręczyć, może byłby bardziej rozmowny. Starzy partyjniacy lubią takie upominki :)
OdpowiedzUsuńTaaa... Już lecę swoje ciężko wydębione wówczas od rodziców pieniądze (ergo trzy piwa) dawać leśniczemu.
OdpowiedzUsuńMonotematycznie się robi ale skoro:
OdpowiedzUsuń'brak szafranu na stołówce'
To jak potem mogliście zrobić coś takiego?:
'Zeżremy sami cały szafran'
...i po drugie primo - żołądkowa jest słodka!!!
1. Brak szafranu na stołówce rozwiązaliśmy w ramach rozwiązywania problemów :P
OdpowiedzUsuń2. Nie może być!!! A nazywa się gorzka :P (zresztą zawsze mnie fascynowało to zagadnienie, dlaczego słodka wódka nazywa się gorzka :)
3. Czepliwy się robisz na st.... jak na wiek średni :P
Takie image sobie obrałem, prawda że dener.... fajne :-)
OdpowiedzUsuń