czwartek, 26 marca 2015

Dziennik praktyk cz.1

Różne są praktyki odbywania praktyk studenckich na wydziale socjologii. Zazwyczaj młodzi adepci sztuk tajemnych badania społeczeństwa i jego wahań nastrojów dostają do ręki osiemset kwestionariuszy i z błogosławieństwem samego Dumbledora albo innego Nadrektoranadrektorami idą w miasto, siejąc grozę wśród wylosowanych do badania mieszkańców. Pozostają po nich jedynie bielejące wszędzie kości - jak po przejściu najstraszniejszych mrówek w Afryce czy tam Azji (grunt że nie u nas - brrr!).

Z moim rocznikiem rzecz miała się inaczej. Zbliżało się nieuchronne. Zastanawialiśmy się ileset wywiadów przeprowadzimy. Z drżeniem wyliczaliśmy na jakie osiedla możemy trafić i czy lepszą opcją jest robić badania wśród mieszkańców, którzy witają nas w progu z mętnym wzrokiem i ochrypłym głosem wołają do współlokatorów "Stachu! Milicja do ciebie!", czy też wśród społeczności wysokiego stanu, która na słowo "wywiad" odpowiada: "Och! Nie dzisiaj. W moim Porsche zepsuł się automat do pieszczenia kolan - jestem taka wykończona". Okazało się, że nic z tych rzeczy. Przyszło naczalstwo uczelniane i powiedziało, że pomysł na nas jest kompletnie inny. 

Włodarze naszego Alma Mać stwierdzili, że w promieniu dwustu kilometrów nie ma już żadnego miasta, w którym mieszkańcy wpuścili by nas do domu. Ludność miejska została do tego stopnia wydrenowana w temacie badań socjologicznych, że zaczęła wywieszać kartki "Akwizytorów chętnie wpuszczamy. Socjologom dziękujemy!" 

- Co zatem zrobimy? - zapytali nas na spotkaniu przedpraktykowym w środku wakacji, patrząc na nas takim wzrokiem, jakbyśmy wszyscy mieli ze sobą gotowe projekty praktyk studenckich - każdy po cztery warianty co najmniej. 

- Co zatem zrobimy? - tym razem poprawili ton, na taki który zdradzał, że wiedzą co zrobią, ale chwilę nas jeszcze podręczą.

- Przebadamy się nawzajem? - rzucił nieśmiało ktoś z końca sali.

- Dobre! - podchwycił Sołtys Uczelni - Zanotuj to Jasiu, wykorzystamy w przyszłym roku - poinstruował Wicesołtysa Uczelni. - Ale nie.. - ciągnął dalej - wywieziemy was do lasu i przebadacie park narodowy! - obwieścił, oczekując chyba kwiatów i owacji, a dostając pomruk zdziwienia.

- Będziemy opukiwać drzewa czy ankietować szemrzące strumyki? - zainteresował się naiwnie kolega. 

- Będziecie badać konflikt między władzą w Wigierskim Parku Narodowym, a jego mieszkańcami. Jeżeli ktoś ma teraz ochotę zapytać, czy mieszkańcami parku są dziki i bobry, to radzę się dwa razy zastanowić i rozważyć opcję pójścia do dziekanatu po dokumenty na nową drogę życia. - zaznaczył Szef i usiadł, dając pole do popisu młodszej kadrze, mającej nam naświetlić szczegóły przedsięwzięcia.

Szczegóły podane przez kadrę były jednak dość ogólnikowe. Rzeczywiście chcieli nas wywieźć do lasu, ale póki co jeszcze nie bardzo wiedzieli co to za las, a już zupełnie nie potrafili nam powiedzieć nic o charakterystyce ściółki czy drzewostanu, wychodząc z założenia że jako socjologów powinni nas interesować ludzie, a nie kwiatki, listki i za przeproszeniem zapchlone wiewiórki. Wiedzieliśmy, że mamy wziąć śpiwory (czyli hotel z pościelą i ręcznikami w malowniczej leśnej scenerii odpadał), kto ma, ten powinien wziąć rower (czyli na taksówki w malowniczej leśnej scenerii też raczej nie było co liczyć) i co tam jeszcze sobie uważamy za stosowne, bo przecież jesteśmy dorośli, to nikt nikomu nie będzie narzucał ile ma wziąć par majtek, ale sugestia była żeby raczej dużo, bo pranie to tylko w szemrzących strumykach, o ile jakieś znajdziemy.

Ustalonego deszczowego dnia (bowiem ustalenia były takie, że wyjeżdżamy w pierwszy naprawdę brzydki dzień września) stawiliśmy się na uczelni, gdzie zastaliśmy grupę koczujących od dwóch dni koleżanek, które uznały, że przedwczorajsze częściowe zachmurzenie było sygnałem do zbiórki. Stamtąd mieliśmy się udać na dworzec. Ci, którzy mieli rowery - rowerami, ci którzy nie mieli rowerów - ...bez rowerów. Rowerzyści dostali ten przywilej, że ich śpiwory miały nieść na dworzec koleżanki bez rowerów. Tu należy się młodszym czytelnikom wyjaśnienie: Dawno, dawno temu śpiwory nie ważyły dwudziestu gramów i nie dało się ich zmieścić do kieszeni. Były ciężkie, solidne, w kształcie walca i wielkości walca, który walcuje asfalt. Do tego dodajmy, że te śpiwory były w worku pofałdowane, więc świetnie nadawały się na spiżarnię. Co za tym idzie, uczyniłem z mojego miejsce na prowiant - i to bynajmniej nie na konserwy. Tak więc jednej z koleżanek (zabijcie, nie pamiętam której, ale wybacz mi koleżanko, och wybacz) trafił się śpiwór nie dość, że ciężki i nieporęczny sam w sobie, to jeszcze zawierający trochę szkła, co lekkie nie jest...

Ruszyliśmy w stronę dworca...

4 komentarze:

  1. O tak... na szkolnych biwakach taka torba ze śpiwora sprawdzała się doskonale. Czekam na dalszą część, zwłaszcza, że chyba nie bez powodu wspomniałeś o szklanej zawartości swojego walca niesionego przez biedną koleżankę :D

    OdpowiedzUsuń
  2. I zanim dojdę do części drugiej zgaduję: odebrałeś swój śpiwór znacznie lżejszy niż dawałeś od znacznie weselszej koleżanki? :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Na szczęście nie. Z tego co pamiętam, koleżanka była z gatunku tych co prędzej podręcznik zajumają niż wódę :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Tacy znajomi to skarb. Wiadomo, że bez ręcznika sobie człowiek poradzi ;)

    OdpowiedzUsuń