Różnie ludzie kończą studia. Niektórzy zdobywają dyplom dzięki
zacięciu do nauki – w czasie sesji się z takim wódki nie napijesz. Inni są
uzdolnieni w danej dziedzinie i kiedy zadasz im pytanie: „Słuchaj, o co chodzi
w teorii Parsonsa?” (i nie chodzi tu o Jima Parsonsa z Big Bang Theory)
odpowiadają: „To bardzo proste…” i następuje godzinny wykład, z którego
rozumiesz tylko zdanie „To bardzo proste”. Kolejni kończą studia dzięki
szczęściu i daj im boże zdrowie o ile to nie medycyna. Ja skończyłem dzięki
Rudej…
Jeżeli miałbym opisać studia w jednym zdaniu, to najlepiej
chyba by pasowało takie, że to pięcioletnie Boże Narodzenie – magiczny czas i
picie wódki. No może studia są nieco mniej rodzinne niż święta, acz niejedna
rodzina na wyższej uczelni powstała, więc kto wie? Jednak opisywanie studiów w
jednym zdaniu jest o tyle bez sensu, że historii z mojej wyższej edukacji
starczyłoby na kilka odcinków (może kiedyś skuszę się na opisanie). Dość
wspomnieć, że niedoszły premier Gliński, przeprowadzał ze mną egzamin
poprawkowy na łonie przyrody w jednym z Parków Narodowych i ten egzamin zaczął
się od słów „Pan poprawia mikro czy makro?” Na co padła niespodziewana
odpowiedź „Oba profesorze”, skomentowana „Oho, kompletny student”. Tenże
egzamin na łonie przyrody zakończył się słowami „Dopytam pana przy zupie” i
dalsza część przeniosła się z łona na stołówkę. Egzamin zdałem, choć nie
pytajcie mnie jak, bo na tym wyjeździe, jako uczciwi studenci hołdowaliśmy
zasadzie Gajosa z „Żółtego szalika” – „Najpierw sto gram dobrze zamrożonej
substancji, a dopiero później talerz pożywnej zupy” – z tą różnicą, że nie
bardzo gdzie mieliśmy substancje mrozić.
Ogólnie studentem byłem raczej przewidywalnym. Wiadomo było,
że z tym urokiem osobistym magistra raczej spieprzyć się nie da. Równocześnie
wiadomo też było, że z tą wiedzą gdyby ktoś zaryzykował wziąć mnie na doktorat,
to w przypadku pozytywnego zaizolowania przewodu doktorskiego, świat nauki
musiałby się podać do dymisji i honorowo się zastrzelić, a w Japonii zarżnąć w
okolicach brzucha.
Zawsze mi powtarzano, że żeby być dobrym, należy ćwiczyć,
ćwiczyć, ćwiczyć, więc w toku studiowania skupiłem się raczej na ćwiczeniach
(bo były bardziej obowiązkowe niż wykłady). Nie można jednak powiedzieć, że w
ogóle nie chodziłem na wykłady. Myślę, że na pewno w ciągu pięciu lat byłem na
kilkunastu, w tym obawiam się , że kilka mogło nie dotyczyć mojego kierunku, ale
jak napisane było, że wykład w tej auli, to ja nie zamierzałem drążyć dlaczego
sami obcy ludzie na sali – wychodziłem z założenia, że to oni się pomylili.
Ćwiczenia to co innego. Niektóre bardzo lubiłem, o ile zaczynały się nie
wcześniej niż o dziewiątej i nie później niż o trzynastej. Dobrze jest znać
swoje możliwości intelektualne. Moje apogeum sprawności umysłowej przypadało właśnie
w tych godzinach, a że zawsze daję z siebie sto procent, to poza tymi godzinami
chodzenie na ćwiczenia byłoby zwyczajnie nie w porządku wobec samego siebie. Tym bardziej, że poza tymi godzinami
przypadało apogeum sprawności w innych dziedzinach, więc i gdzie indziej
dawałem z siebie sto procent i nie jest moją winą, że w okolicy mojej uczelni
było przynajmniej dwadzieścia pubów (to tylko w zasięgu pięciu minut piechotą).
W całym tym radosnym, świątecznym okresie studiowania
zdarzają się jednak adwenty, czyli sesja i trzeba wtedy zrobić rachunek
sumienia. Weź jednak zrób rachunek, jak się okazuje że nie masz nawet książeczki
do nabożeństwa. Ani strony notatek, ani pół wykładu zanotowanego (oprócz tych
nie z mojego kierunku – te kuźwa notowałem sumiennie), ani ćwierć skserowanego
podręcznika. I tu pojawia się Ruda…
Ruda była na moich studiach jedną z najbardziej niezwykłych
osób. Potrafiła bowiem pogodzić bycie pilnym studentem, nie opuszczającym
wykładów z byciem mniej pilnym studentem, nie opuszczającym pubów - do końca
życia nie zrozumiem, jak Ruda posiadła tajemnicę bilokacji. Ruda niesamowicie
kondensowała na kartkach wiedzę, pisała wyraźnie i w dodatku zaznaczała
kolorami co ważniejsze fragmenty, dzięki czemu było wiadomo, czego się z
notatek Rudej uczyć, żeby starczyło na trójkę. Najważniejszą jednak cechą
Rudej, niespotykaną już w dzisiejszym świecie było miłosierdzie. Nigdy nie powiedziała, że żeruję na jej
ciężkiej pracy, uśmiechała się tylko do mnie z politowaniem, jakby wiedziała,
że bez niej na tej pustyni czeka mnie tylko śmierć lub coś gorszego. Miała
świadomość, że każdy w swoim życiu dźwiga krzyż na plecach, a jej zamiast
krzyża wsadzili na plecy theriona. Więc jeżeli to prawda, że dobre uczynki wracają
w dwójnasób, to niestety obawiam się, że nawał dobroci, który musi spaść na
Rudą, może ją zabić, a tego bym bardzo nie chciał, bo kto wie czy kiedyś mnie
nie najdzie studiować jeszcze czegoś…?
hyhy a ja ciagle czekam na ten nawal dobroci! Barki me sa gotowe od lat na przyejcie nawet potrojonej ilosci :) a tak w ogole ... jak to milo sobie po latach przypomniec ten swiateczny okres studiowania ! pozdrawiam RUDA
OdpowiedzUsuńMoże tam na górze nawałami dobroci zajmuje się tak kompetentny anioł, jaki ze mnie był przykładny student?
OdpowiedzUsuńAle czasy!!:) Dziś nam nikt nie zafunduje takiego pobytu na łonie natury, dosłownie i w przenośni☺
OdpowiedzUsuńJeśli anioł to tylko Stanisław!
OdpowiedzUsuńEch, na moim kierunku to ja właśnie byłam taka Ruda. Czekam na ten zwrot dobroci i czekam... ;)
OdpowiedzUsuńOch tak, notatki Rudej byly dosc niesamowite. Gdyby nie jej nie bylo, nalezaloby wymyslijc cos na jej podobienstwo. Kudos rudzielcze !
OdpowiedzUsuńNotatki Rudej były jak oaza na pustyni ludzkiej nieczułości, jak szklanka wódki dla strudzonego wędrowca i jak popitka do tej wódki szklanki...
OdpowiedzUsuń