piątek, 23 stycznia 2015

Auta

Są ludzie, dla których samochód jest jak archetypowa żona – mają jedno i nie zmienią aż do śmierci (auta lub ich). Zazdroszczę im – zwłaszcza jeżeli to auto nie jest polonezem. Nie muszą przyzwyczajać się co jakiś czas do innego modelu, w warsztacie mają swój kubek i leżankę w razie poważniejszych usterek, a na miejscu parkingowym koleiny są wyżłobione w taki sposób, że żadne inne auto nie wjedzie. Ja się do tej grupy nie zaliczam - moje samochody lądują na cmentarzu szybciej niż chomiki trzylatków.

Chciałbym powiedzieć, że zmieniam często auta, bo taką mam fanaberię i na przykład nudzi mi się kolor po roku czy dwóch albo tak jak mają kobiety z sukienkami – nie pojadę tym samym autem dwa lata z rzędu na sylwestra (jakbym na sylwestra samochodem jeździł). Prawda jest nieco inna. Najczęściej moje pojazdy przechodzą okazjonalny, niezamierzony crashtest, po którym jest mi ich bardzo szkoda (zwykle całkowita).

Pierwszy mój samochód (a właściwie Żony, bo formalnie to ona była właścicielem) był czerwony jak Ferrari i na tym podobieństwa z Ferrari się kończyły. Kupiliśmy najdoskonalszą formę mariażu koreańskiej myśli technicznej ze słynną polską jakością wykonania, czyli Matiza… Dodam, że był to Matiz z obłędnie podwyższonym komfortem, objawiającym się wspomaganiem kierownicy i elektrycznie opuszczanymi szybami (czasem też z elektrycznie podnoszonymi ) oraz gustowną stylówą w postaci zderzaków w kolorze nadwozia. Wzruszam się na samą myśl, że wyprzedzanie tira, mając pod maską potwora o pojemności flaszki wódki, było ekscytująca wyprawą w nieznany świat. Tym bardziej mi żal, jak sobie przypomnę koniec tej wyścigówki. Pierwszą oznaką, że przeznaczeniem Matiza będzie cmentarz samochodów, była parkingowa stłuczka – ja wycofałem z miejsca parkingowego, stanąłem i dostałem strzał od pani wycofującej z miejsca parkingowego. Policjanci, którzy przyjechali na miejsce tragedii nie mogli uwierzyć, że nie zrobiliśmy tego specjalnie. Okazało się, że nie ważne czy bijesz, czy jesteś bity – jesteś zamieszany – jesteś winny. Zostałem współsprawcą zdarzenia. Dodatkowo tradycyjna wymiana korespondencji z firmą ubezpieczeniową trwała dość długo, co jak się później okazało, wyszło nam na dobre. Zanim bowiem dostaliśmy pieniądze na naprawę wgniecionych i pękniętych części ciała pojazdu – pojazd zginął śmiercią tragiczną. Od tego czasu mam w życiu dwie zasady: 1) Jak jest znak „STOP”, to należy zrobić STOP; 2) Nigdy nie wyśmiewać się z konstrukcji nadwozia Matiza. Dachowaliśmy w cztery osoby idealnie wpasowując się między znak a drzewo i wszyscy wyszliśmy w dobrym zdrowiu przez wybite okna. Nie przeżył tylko Matiz…

Drugi samochód też był z Azji (znaczy na pewno zjechał z taśmy w Azji – to, co ja kupiłem, mogło być już dość poważnym miksem blach z różnych kontynentów). Honda Civic była bezwypadkowa na sto procent, ale jak się później okazało tylko z tyłu. Moc jaką poczuliśmy w tym aucie po użytkowaniu Matiza, można porównać do spaceru po parku (Matiz) i spaceru po parku nocną porą, gdy zaczyna za nami iść kilku niekompletnie owłosionych młodych mężczyzn (Honda). Wierzyliśmy, że mamy samochód na lata (choć szwagier mechanik po pierwszym obejrzeniu go poradził „Sprzedaj go – najlepiej jutro, a jeszcze lepiej dziś, natychmiast!”). Honda żyła dłużej niż Matiz… o jakieś 4 miesiące. Jechaliśmy na imprezę rodzinną za miasto z teściową na tylnym siedzeniu (to bardzo ważne, zresztą kiedy zięć zaczyna pisać coś o teściowej, to każdy szczegół jest ważny). Niestety tir, który jechał za nami nie wiedział, że całkiem lubię swoją teściową i w dobrej wierze trzepnął nas w tył na skrzyżowaniu. W ciągu sekundy teleportowało Hondę jakieś sto metrów do przodu i całe szczęście, bo jak wysiadłem z auta, to byłem gotów na bijatykę z kierowcą tira, a po przejściu tego kawałka, który nas dzielił, już go pocieszałem, bo był autentycznie przerażony i z Ukrainy (pocieszyłem go na zapas, wtedy jeszcze Ukraina nie była jednym wielkim poligonem, na którym dla jaj ćwiczą sobie z ostrą amunicją ukraińscy żołnierze z ukraińskimi żołnierzami w rosyjskich mundurach, które można kupić na tamtych terenach nawet w Smyku i w sieci cukierni „Słodki Wowa”). Okazało się, że jest tylko jedna ofiara tej kolizji… Honda. Z sedana nagle zrobił się hatchback, a szwagier stwierdził, że nic lepszego nie mogło mi się przytrafić…

Za trzecim razem pomyśleliśmy, że trzeba spieszyć się kochać auta, bo tak szybko odchodzą, więc postanowiliśmy kupić sobie sportowy samochód. Znaczy nie do końca. Na sportowy samochód nie było nas stać – tym bardziej, że sprawę odszkodowania za Hondę prowadziły po kolei cztery firmy ubezpieczeniowe, przy czym ostatnia była już tak skołowana, że przysłała do nas pismo z zapytaniem dlaczego domagamy się odszkodowania za remont tira, skoro to teściowa nie ustąpiła pierwszeństwa Hondzie, a ukraiński kierowca siedział na tylnej kanapie naszego auta? W każdym razie kupiliśmy auto, które jak się zamknie jedno oko, to można pomylić z usportowionym, szczególnie jak się widzi gustowny spojler. Dodatkowo auto było żółte, co nie pozostawiało wątpliwości, że właściciele chcieli sportowy samochód, lub nie mają gustu. Poza tym Megane Coupe była lżejsza od Matiza, przy jednoczesnym byciu szybszą od Hondy, więc wszystkim, którzy nie widzieli w życiu Meganki Coupe, mówiliśmy że mamy auto sportowe. Głównym sportem, który w tym aucie uprawialiśmy (nie, nie mam na myśli seksu - spróbujcie kiedyś uprawiać seks w lodówce – w Megance jest jeszcze trudniej, choć cieplej przez pół roku) było pakowanie. Spakować się do Maggie dało, ale tylko wtedy, kiedy planowało się podróż do sąsiadów z bloku obok. Za to pojechaliśmy sobie naszym bolidem do ślubu, ale w związku z tym, że w Renówce mieściły się dwie osoby i torebka wizytowa mojej żony, pojechaliśmy sami. 

Kilka miesięcy później dowiedzieliśmy się, że zostaniemy rodzicami (to znaczy Żona miała 100% pewności, że będzie matką, a w to że będę ojcem, musiałem uwierzyć na słowo). Stanęliśmy przed dylematem: albo będziemy jeździć sami autem, albo będą sami jeździć dziecko z wózkiem. Nie były to dostatecznie satysfakcjonujące opcje, choć do końca upierałem się, że jak się wózek nauczy prowadzić, to ja mogę jeździć tramwajem. Postanowiliśmy zmienić auto. Brat mi podpowiedział, że jak chcę się pozbyć samochodu, to mogę go po prostu sprzedać – nie muszę od razu rozwalać. Sprzedaliśmy! Nową nabywczynię ujęło to, że w ogłoszeniu nie opisałem Maggie jako auta w stanie fabrycznym. Powiedziała, że dziesięcioletnie auto nie może być jak nowe (taaa, spróbujcie to powiedzieć siedemdziesięcioletnim właścicielom dużych fiatów). Poprosiła tylko, żeby jej poświadczyć wymianę rozrządu, więc zgodnie z moją wiedzą stworzyłem dokument, że rozrząd był wymieniony pięćdziesiąt tysięcy kilometrów temu – tak mi powiedział poprzedni właściciel, który był znajomym znajomego, więc mu wierzyłem. Trochę się już znamy z poprzednich moich tekstów drodzy czytelnicy. Zgadnijcie zatem, co się zepsuło w samochodzie tydzień po sprzedaży? Koniec końców partycypowałem w kosztach naprawy silnika mojego byłego auta.


Czwartym i póki co aktualnym pojazdem jest Foka kombi – biała z coraz większą tendencją do rudej. Jeździ, ma się nieźle, ale z uwagi na fakt, że może się w każdej chwili rozlecieć, już myślimy o kolejnym aucie, a jako że nigdy nie kupiliśmy samochodu w wersji nadwoziowej, którą wcześniej mieliśmy, to następny wypada van, a później to już tylko przegubowy Ikarus…

10 komentarzy:

  1. Danuta Rękawica23 stycznia 2015 20:50

    Nie zgodzę się drogi Therionie matizowego wypadku nie przeżył również laptop :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Laptop przeżył, ale po prostu chciał od ciebie odejść i zaaranżowaliśmy ten wypadek. Przepraszam, że dowiadujesz się w ten sposób...

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak coś czułam, ale nie chciałam dopuszczać do siebie tej myśli. Dobrze, że jego następca jest mi wierny do tej pory :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Mariusz Sawoniuk23 stycznia 2015 21:59

    Od czasu tekstu z gazownią bawiłem się najlepiej (w przeciwieństwie do chwil kiedy dowiadywałem się o crash testach wyżej wymienionych aut) !!! Brakuje mi tutaj tylko zestawienia którym z wymienionych aut jeździliście najdłużej i czemu (a może powinienem napisać 'dlaczego' albo jeszcze lepiej 'dlaczemu' - Rudy (wcześniej Foczka) trzymaj się na 102.

    OdpowiedzUsuń
  5. Zdzisiek Filipczuk23 stycznia 2015 22:52

    Powiem ci na moim przykladzie , puki vana nie kupilem to 7 na szrot wyslałem , a teraz mam dylemat .Mój van jest juz zamały wiec musze ałtobus kupic ..... i tu jest pies pogrzebany ,jak tu jezdzic po Samułkach takim autemj??????

    OdpowiedzUsuń
  6. Oczywiście najdłużej jeździliśmy wszędzie Matizem, bo był najwolniejszy :P A Focus przetrwał tyle czasu, bo w końcu przestał mi się mylić gaz z hamulcem...

    OdpowiedzUsuń
  7. Zdzisiu, wolno będziesz jeździł :) Za to wszyscy się zmieszczą, włącznie z kucykiem i sołtysem :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Łzy rzęsiste na me lico :) A myślałam, że to ja mam emocjonujące chwile za kierownicą :) (rym-cym-cym)

    OdpowiedzUsuń
  9. Krzysztof Kierzkowski26 stycznia 2015 14:35

    Spoko, jeszcze sa liftbacki, sedany, terenowe, amfibje i najbardziej komfortowe - campery, pomysl tylko stojac w korku mozesz.isc na kawke albo na Xboxie poczesac torche. Nie wiem jak wyglada sytuacja prawna poduszkowcow w ruchu drogowym ale tez jest to kierunek wart uwagi.

    OdpowiedzUsuń
  10. Nie wiem też czy Gwiazda Śmierci przeszłaby u nas pomyślnie badanie techniczne, ale to byłby pomysł... :)

    OdpowiedzUsuń