Dostaję tysiące maili z pytaniem "Ile trwa napisanie dobrego tekstu?" Postaram się odpowiedzieć tak szczerze, jak tylko umiem. Na początek tej szczerości trzeba by się przyznać, że tysiące maili dostaję tak naprawdę z propozycją powiększenia penisa. O czas pisania tekstu zapytała mnie tylko żona słowami: "Chodź do łóżka. Ile można pisać?!" Mimo wszystko odpowiem. Napisanie dobrego tekstu trwa... nie mam pojęcia ile, bo nie wiem czy mi się zdarzyło. Natomiast napisanie po prostu tekstu trwa sześć godzin... Z tych sześciu godzin około pięć i pół zajmuje napisanie pierwszego akapitu, a właściwie otworzenie edytora tekstu i obejrzenie na fejsie wszystkich filmików o kukurydzy w kształcie Breżniewa.
Po przebrnięciu przez ten najistotniejszy etap pracy twórczej, pozostaje jakieś pół godziny natchnionego nachrzaniana w klawiaturę, w tempie grania chopinowskich mazurków/mazurów (Przypomnijcie mi, mazury to szybkie były czy nie?) Na wszelki wypadek zmieńmy tego Chopina, bo zaraz wyjdę na ignoranta, który ani be, ani me, ani tym bardziej b-moll i me-moll. Czyli ogólnie natchnione nawalanie w guziki z szybkością ballad Slayera. Jednakowoż ja nie o tym chciałem, choć wstęp idealny do ogólnej koncepcji tego, jak wygląda pewien świat od środka (nie oszukujmy się - jeżeli pisze się pierwszy akapit kilka godzin, to nie jest to przypadek).
Po przebrnięciu przez ten najistotniejszy etap pracy twórczej, pozostaje jakieś pół godziny natchnionego nachrzaniana w klawiaturę, w tempie grania chopinowskich mazurków/mazurów (Przypomnijcie mi, mazury to szybkie były czy nie?) Na wszelki wypadek zmieńmy tego Chopina, bo zaraz wyjdę na ignoranta, który ani be, ani me, ani tym bardziej b-moll i me-moll. Czyli ogólnie natchnione nawalanie w guziki z szybkością ballad Slayera. Jednakowoż ja nie o tym chciałem, choć wstęp idealny do ogólnej koncepcji tego, jak wygląda pewien świat od środka (nie oszukujmy się - jeżeli pisze się pierwszy akapit kilka godzin, to nie jest to przypadek).
Dawno, dawno temu (ale nie tak dawno, żeby dodawać trzecie "dawno") opisałem Wam jak zwiedziłem od wewnątrz mroczną wyspę na mapie ludzkiego poznania. Rzeczywistość, z której każdy wychodzi brudny i doszorować się po tym nie idzie. Poznałem ciemną, pełną pajęczyn piwnicę, do której dzieciaki w horrorach schodzą z latarką, zwabieni tajemniczym szuraniem, a wracają nogami do przodu. To był świat polityki, z którego udało mi się uciec tylko dlatego, że był to horror raczej piątej kategorii i reżyser zapomniał dobić wszystkie dzieci. A może budżetu nie starczyło?
Życie nie znosi jednak próżni i jak człowiek wyrwie się z jakiejś rzeczywistości, to pozostaje po tym wyrwaniu... wyrwa, którą należy natychmiast zapełnić. Rzuciłem się więc za namową kolegi w kolejny świat. Nie myślcie sobie jednak, że ot tak po prostu Mozart przyszedł i powiedział: "Załóżmy kabaret." Nic z tych rzeczy. Pewnego wieczoru w chyba już nie istniejącym pubie Eskapada zasiedliśmy w przedziale (bo pub był na obraz pociągu). Wypiliśmy chyba po sześć dubeltowych jasnych i dopiero wtedy Mozart powiedział: "Załóżmy kabaret."
Założyliśmy zatem kabaret. Na początku taki bardzo drewniany. Mozart miał naturalną vis comicę i duże doświadczenie na scenie, ja miałem dużo dobrych chęci, parę niezłych pomysłów i mnóstwo drewna do wyciosania. Jakiejś specjalnej koncepcji tego projektu nie było za bardzo widać, ale mieliśmy rzecz najważniejszą! Talent? Nie, nie był to talent. Świetne teksty? No cóż... co prawda sam Góral na podstawie jednego z moich tekstów napisał później skecz, ale uwierzcie, że nie były to świetne teksty. Rekwizyty? Jakby to powiedzieć... Szyło się z tego, co było na bieżąco w szafach i lumpeksie, trochę bida, ale jak włączycie sobie takie Ani-Mru-Mru sprzed piętnastu lat, to też zobaczycie, że mieli koszule o dwa numery za duże (Waldek nie miał dwóch numerów za dużej, bo nie szyją koszul, które na Kołka byłyby za duże, ale on wtedy jeszcze nie pokazywał się na scenie). A co mieliśmy? Rider! Pewnie znakomita większość z Was doskonale wie, co to takiego, ale jakby ktoś akurat na przykład interesował się, dajmy na to, wyjątkami od norm chropowatości wałka pod koło zębate i niespecjalnie miał czas wgłębiać się w techniczną stronę organizacji koncertów, to wyjaśnię. Rider techniczny to jest takie cuś, co sobie wymarzył artysta, że chce mieć na scenie i okolicach w czasie występu, czyli że mikrofony z mają być wykonane z pancerza pancernika, konsoleta powinna mieć dokładnie osiemdziesiąt cztery pokrętła, a światło z punktowca musi mieć barwę chipsa karbowanego o smaku fromage. Jeżeli tego wszystkiego nie ma, artysta przyjeżdża, strzela focha i odjeżdża. I nikt więcej nigdy o nim nie słyszy. W praktyce jednak taka gwiazda przybywa na Dni Porzeczki do Dzierzążni i występuje na scenie z przyczepy od traktora, za mikrofon robi mu bardzo głośne mówienie, a wypłatę dostaje w walucie pędzonej gwiaździstą nocą na polanie miejscowego Sherwood. My mieliśmy rider i to czyniło z nas profesjonalistów. Ba! Jako jedyni z ówczesnych kabaretów umieściliśmy w riderze dymiarkę, zwaną pieszczotliwie dymarką, bo była nam potrzebna do wytworzenia klimatu londyńskiej mgły podczas dwuminutowego wstępu do występu. Chyba nawet ze cztery razy dymarkę organizator organizował i nawet ze dwa razy działała. Po jakimś czasie zrezygnowaliśmy z mgły na występie, ale dymarkę zostawiliśmy. Taki artystyczny ekscentryzm.
Nigdy nie zapomnę naszego pierwszego występu. Zawsze musi być ten pierwszy raz, nieociosany, infantylny, toporny - można użyć do niego wszystkich określeń. No może poza "śmieszny", bo gdybym dzisiaj miał wyjść na scenę i mówić takie rzeczy, to pewnie musiałbym przed występem litra lekką ręką ogarnąć - wtedy litr poszedł po występie - taka różnica, ale stres musiał gdzieś znaleźć ujście. Mozart już wtedy znał smak dużej sceny i wiedział, do czego dąży. Ja jeszcze wtedy nie śniłem o tym, że wchodząc na jakimś przeglądzie do garderoby (a zazwyczaj jedna garderoba była przydzielana na dwa kabarety), powiem do Jabbara "Kurwa. Znowy wy?" (bo chyba na trzech, czy czterech przeglądach z rzędu, dziwnym trafem mieliśmy pomieszczenie razem z Ani-Mru-Mru). Zanim jednak dojdziemy do creme de la creme, czyli jak od środka wygląda obcowanie ze znanym i lubianym panem Zdzichem, trzeba przejść przez trudne początki - nieśmieszny program, słabe zaplecze, kiepskie dżingle, notoryczny brak dymarki i setki godzin prób. Przeszliśmy to wszystko, żeby wyciągnąć bardzo prosty wniosek - bez baby nie nada. Nie żałowaliśmy sobie, wzięliśmy od razu dwie. Jedną ładną w roli technicznego, żeby nam puszczała dżingle, a drugą ładną żeby dodać blasku scenicznego naszej trupie oraz dlatego, że Mozart chciał się z nią żenić, a koniec końców na jej studniówkę przez pół Polski jechałem ja. Niedługo po dołączeniu niewiast do zespołu mieliśmy wystąpić na naszym pierwszym ogólnopolskim przeglądzie. Tu kilka słów wyjaśnień. Po pierwsze, to tak naprawdę na tym przeglądzie dziewczyny po raz pierwszy z nami wystąpiły, więc jedna ładna jakieś dwie godziny przed występem dostała kartkę z rozpiską dżingli i dopiskiem, że światło to niech ktoś bystry w reżyserce ogarnie według uznania. Druga ładna dostała niewiele tekstu i zalecenie robienia dobrego wrażenia. Po drugie, żeby wystąpić na takim przeglądzie, trzeba najpierw wysłać wideo z występem do oceny przez jury kwalifikujące do udziału. Mozart jednak z niejednego festiwalu tanie wino spijał, więc po prostu zadzwonił do znajomej organizatorki i powiedział: Ej, zakwalifikujcie nas, fajni jesteśmy. Zakwalifikowali...
Życie nie znosi jednak próżni i jak człowiek wyrwie się z jakiejś rzeczywistości, to pozostaje po tym wyrwaniu... wyrwa, którą należy natychmiast zapełnić. Rzuciłem się więc za namową kolegi w kolejny świat. Nie myślcie sobie jednak, że ot tak po prostu Mozart przyszedł i powiedział: "Załóżmy kabaret." Nic z tych rzeczy. Pewnego wieczoru w chyba już nie istniejącym pubie Eskapada zasiedliśmy w przedziale (bo pub był na obraz pociągu). Wypiliśmy chyba po sześć dubeltowych jasnych i dopiero wtedy Mozart powiedział: "Załóżmy kabaret."
Założyliśmy zatem kabaret. Na początku taki bardzo drewniany. Mozart miał naturalną vis comicę i duże doświadczenie na scenie, ja miałem dużo dobrych chęci, parę niezłych pomysłów i mnóstwo drewna do wyciosania. Jakiejś specjalnej koncepcji tego projektu nie było za bardzo widać, ale mieliśmy rzecz najważniejszą! Talent? Nie, nie był to talent. Świetne teksty? No cóż... co prawda sam Góral na podstawie jednego z moich tekstów napisał później skecz, ale uwierzcie, że nie były to świetne teksty. Rekwizyty? Jakby to powiedzieć... Szyło się z tego, co było na bieżąco w szafach i lumpeksie, trochę bida, ale jak włączycie sobie takie Ani-Mru-Mru sprzed piętnastu lat, to też zobaczycie, że mieli koszule o dwa numery za duże (Waldek nie miał dwóch numerów za dużej, bo nie szyją koszul, które na Kołka byłyby za duże, ale on wtedy jeszcze nie pokazywał się na scenie). A co mieliśmy? Rider! Pewnie znakomita większość z Was doskonale wie, co to takiego, ale jakby ktoś akurat na przykład interesował się, dajmy na to, wyjątkami od norm chropowatości wałka pod koło zębate i niespecjalnie miał czas wgłębiać się w techniczną stronę organizacji koncertów, to wyjaśnię. Rider techniczny to jest takie cuś, co sobie wymarzył artysta, że chce mieć na scenie i okolicach w czasie występu, czyli że mikrofony z mają być wykonane z pancerza pancernika, konsoleta powinna mieć dokładnie osiemdziesiąt cztery pokrętła, a światło z punktowca musi mieć barwę chipsa karbowanego o smaku fromage. Jeżeli tego wszystkiego nie ma, artysta przyjeżdża, strzela focha i odjeżdża. I nikt więcej nigdy o nim nie słyszy. W praktyce jednak taka gwiazda przybywa na Dni Porzeczki do Dzierzążni i występuje na scenie z przyczepy od traktora, za mikrofon robi mu bardzo głośne mówienie, a wypłatę dostaje w walucie pędzonej gwiaździstą nocą na polanie miejscowego Sherwood. My mieliśmy rider i to czyniło z nas profesjonalistów. Ba! Jako jedyni z ówczesnych kabaretów umieściliśmy w riderze dymiarkę, zwaną pieszczotliwie dymarką, bo była nam potrzebna do wytworzenia klimatu londyńskiej mgły podczas dwuminutowego wstępu do występu. Chyba nawet ze cztery razy dymarkę organizator organizował i nawet ze dwa razy działała. Po jakimś czasie zrezygnowaliśmy z mgły na występie, ale dymarkę zostawiliśmy. Taki artystyczny ekscentryzm.
Nigdy nie zapomnę naszego pierwszego występu. Zawsze musi być ten pierwszy raz, nieociosany, infantylny, toporny - można użyć do niego wszystkich określeń. No może poza "śmieszny", bo gdybym dzisiaj miał wyjść na scenę i mówić takie rzeczy, to pewnie musiałbym przed występem litra lekką ręką ogarnąć - wtedy litr poszedł po występie - taka różnica, ale stres musiał gdzieś znaleźć ujście. Mozart już wtedy znał smak dużej sceny i wiedział, do czego dąży. Ja jeszcze wtedy nie śniłem o tym, że wchodząc na jakimś przeglądzie do garderoby (a zazwyczaj jedna garderoba była przydzielana na dwa kabarety), powiem do Jabbara "Kurwa. Znowy wy?" (bo chyba na trzech, czy czterech przeglądach z rzędu, dziwnym trafem mieliśmy pomieszczenie razem z Ani-Mru-Mru). Zanim jednak dojdziemy do creme de la creme, czyli jak od środka wygląda obcowanie ze znanym i lubianym panem Zdzichem, trzeba przejść przez trudne początki - nieśmieszny program, słabe zaplecze, kiepskie dżingle, notoryczny brak dymarki i setki godzin prób. Przeszliśmy to wszystko, żeby wyciągnąć bardzo prosty wniosek - bez baby nie nada. Nie żałowaliśmy sobie, wzięliśmy od razu dwie. Jedną ładną w roli technicznego, żeby nam puszczała dżingle, a drugą ładną żeby dodać blasku scenicznego naszej trupie oraz dlatego, że Mozart chciał się z nią żenić, a koniec końców na jej studniówkę przez pół Polski jechałem ja. Niedługo po dołączeniu niewiast do zespołu mieliśmy wystąpić na naszym pierwszym ogólnopolskim przeglądzie. Tu kilka słów wyjaśnień. Po pierwsze, to tak naprawdę na tym przeglądzie dziewczyny po raz pierwszy z nami wystąpiły, więc jedna ładna jakieś dwie godziny przed występem dostała kartkę z rozpiską dżingli i dopiskiem, że światło to niech ktoś bystry w reżyserce ogarnie według uznania. Druga ładna dostała niewiele tekstu i zalecenie robienia dobrego wrażenia. Po drugie, żeby wystąpić na takim przeglądzie, trzeba najpierw wysłać wideo z występem do oceny przez jury kwalifikujące do udziału. Mozart jednak z niejednego festiwalu tanie wino spijał, więc po prostu zadzwonił do znajomej organizatorki i powiedział: Ej, zakwalifikujcie nas, fajni jesteśmy. Zakwalifikowali...
cdn
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz