sobota, 9 kwietnia 2016

Ślub cz.5 - ostatnia

Jak w pierwszym akcie sztuki pojawia się na scenie strzelba, to wiadomo, że prędzej czy później wystrzeli. Skoro więc w części pierwszej pojawiły się na zdjęciu obrączki, to nie ma co dłużej ukrywać, że do ślubu doszło. Przykro mi. Nie każda historia może się kończyć happy endem. Ci, którzy myśleli, że ta bajka będzie do końca wesoła i pogodna, zmuszeni będą wyjąć chusteczki i relanium (czy czym kto się tam uspokaja). Zresztą wiedzcie, że niejedna osoba wyła po "tak", kiedy było wiadomo że nie ma odwrotu.


Dzień przed ślubem przyjechało w łódzkie okolice parę osób - między innymi moi rodzice i mój przyjaciel, który miał być świadkiem, że niby ja zdrowy na ciele i umyślę, i że nikt mnie nie zmusza do ślubu. Tak sobie myślę, że prawdziwy przyjaciel zadzwoniłby dzień wcześniej, że nie może przyjechać albo jeszcze lepiej, że jest śmiertelnie chory, ma stan podgorączkowy i pilnie potrzebuje żebym do niego przyjechał, bo kto wie czy nie ostatni raz. Gomez (oczywiście ksywa zmieniona, żeby nikt Lopeza nie rozpoznał) nie dość, że nie zadzwonił, to jeszcze przyjechał dzień wcześniej, zabierając mi resztki nadziei, którą mogłem żyć jeszcze dobę. Rok później zemściłem się na nim okrutnie i też pojechałem mu świadkować, i to chyba ze dwa dni wcześniej. 

Przywitaliśmy się tradycyjnie chlebem, solą, drożdżami, cukrem - zalewamy to wszystko wodą (oprócz chleba i soli), czekamy jakiś czas... dobra, przepis kiedy indziej. My już mieliśmy gotowe. Pojechaliśmy do ośrodka weselnego, gdzie się mieli goście zakwaterować i zabawiliśmy tam dłuższą chwilę. Przy okazji postanowiliśmy z Co Tu Dużo Mówić Już Jutro Żoną porozstawiać wizytówki na stołach, żeby każden jeden wiedział gdzie jego krzesło i nie polował w czasie imprezy na czyjś niedojedzony jeszcze rosół. Zajęło nam to jakieś cztery minuty. Pani z obsługi stała jak wryta. Zapytałem czy się coś stało (nie wiem - może zadeptaliśmy podłogę albo przybrudziliśmy obrusy). Dziewczyna powiedziała, że NIGDY się nie zdarzyło, żeby narzeczeni przyjechali i rozstawili wizytówki w cztery minuty. Cztery godziny to owszem - taki nawet dość dobry wynik, ale to? Ona widziała już wszystko  podczas planowania usadzenia gości - rzucanie krzesłami, zrywanie zaręczyn, pobicia kobiet, pobicia mężczyzn, pobicia wzajemne, ale po tym co widziała dzisiaj, nie pozbiera się nigdy. Kiedy skończyła pokazałem jej wydruki z excela, dyskretnie przetarłem nie do końca zagojoną rozciętą wargę i powiedziałem, że myśmy to wszystko przeszli w domu. Napisaliśmy algorytm, wrzuciliśmy po osiemnaście cech osobowych każdego gościa i się dopiero zaczęło jak komputer obliczył wynik... Tak naprawdę to usiedliśmy w oddzielnych pokojach, każde z komputerem i zrobiliśmy w excelu plan stołów swoich gości, a jeden później wspólnie i rzeczywiście zajęło nam to ze dwie godziny, wargę rozciąłem otwierając piwo zębami, Wtedy Jeszcze Nie Żona nigdy by mnie nie uderzyła, a przynajmniej ja się do tego nigdy bym nie przyznał.

Wróciliśmy do Moich Przyszłych Z Prawie Całą Pewnością Teściów, gdzie stacjonowaliśmy przejściowo w okresie przedślubnym i jeszcze do północy robiliśmy im tradycyjne dziękczynne podarki (nie wnuki jakby ktoś coś sobie miłego pomyślał). Nie będę się zagłębiał w szczegóły, ale sporo dymu przy tym było - ktoś obcy mógłby pomyśleć, że dowędzamy produkty na stół wiejski w środku nocy. 

Mówiąc szczerze w dniu ślubu nic ciekawego się już nie wydarzyło. Koniec...

To byłaby dobra puenta, ale nie zostawię Was tak bez ślubu. Zwlokłem się z łóżka jakby to był co najmniej poniedziałek rano i poszedłem dekorować samochód. Jakoś nie mieliśmy z Za Jakieś Cztery Godziny Żoną pomysłu na środek transportu ślubnego. Wszystkie wydały się nam jakieś takie pretensjonalne. Co prawda kolega zgodził się pożyczyć nam Mustanga, ale lojalnie zapytał czy jestem stuprocentowo świadomy, że w razie gdyby coś poszło nie tak, to i ze ślubnych kopert może nie wystarczyć na blacharza. Jakoś nie byłem pewny czy mój stan psychiczny w tym dniu pozwoli na uniknięcie pójścia czegoś nie tak, więc Mustang odpadł. Podobał nam się również pomysł żeby pojechać do kościoła tramwajem. Tylko skąd wziąć tramwaj w Piotrkowie? Ostatecznie stanęło na tym, że jedziemy naszą żółtą strzałą, więc poszedłem ją nieco upiększyć, czyli zakryć odrapany spojler i lusterka oraz przyczernić opony. Wróciłem i zaproponowałem teściom, że jakby co, to ja im mogę jeszcze sufit na olejno polecieć i jakbym się spóźniał, to niech zaczynają beze mnie. Pomysł po konsultacjach społecznych niestety nie zyskał szerokiej aprobaty, a w zasadzie zyskał dość wąską, bo jedynie moją. 

Co było robić? Ubraliśmy się, wsiedliśmy do auta i pojechaliśmy do kościoła. Zajechaliśmy przy dźwiękach AC/DC (ale nie "Highway to hell" - to byłoby zbyt oczywiste) i zaczęliśmy brać ślub. Warto wspomnieć, że drugiego takiego księdza nie spotkałem w swoim życiu. Naprawdę łatwiej było przez to wszystko przechodzić. Dość powiedzieć, że jak nam dawał upić wina z kielicha to powiedział "Jak wypijesz wszystko, to lecisz po flaszkę" - SERIO. Później siostra cioteczna skomentowała ceremonię, że ja to całe życie na farcie lecę, bo nam się trafił taki gość, a jej ślubu (do dziś żałuję, że nie mogłem być) udzielał ksiądz, który kazanie zaczął od słów, że chwila jest piękna, ale nie możemy zapominać, że wszyscy umrzemy. 

Na salę weselną zajechaliśmy jako ostatni, bo mi się sikać po drodze zachciało i zajeżdżaliśmy na stację benzynową po drodze. Tym razem podjechaliśmy przy Iron Maiden (akurat podczas znamiennej frazy: "What you gonna do on monday?"). Obsługa nas od razu zabrała do środka i poprowadziła gdzieś korytarzami. No może nie korytarzami - schodami po prostu. Po chwili wyłoniliśmy się na balkonie - mówię Wam, że jakby ktoś krzyknął "Habemus Papam", to wcale by się dużo nie pomylił. Później już było w miarę tradycyjnie - pierwszy toast (w tym miejscu muszę złożyć głębokie wyrazy współczucia wszelkim parom, które się podczas swojego ślubu zdecydowały na wodę w kieliszkach, musicie mi kiedyś wytłumaczyć tę świecką tradycję), pierwszy taniec (jakby ktoś pytał to "You say it best when you say nothing at all" w aranżacji Alison Kraus - a zespół zagrał to genialnie), pierwszy i ostatni tort (jakby ktoś pytał, to tort po pierwszym tańcu jest naprawdę świetnym pomysłem, bo jeszcze wszyscy wtedy na tort mają ochotę, jakby ktoś się pytał dalej, to tak - musiała tam być warstwa cytrynowa, bo zagroziłem zerwaniem zaręczyn jeżeli miałoby jej nie być). Nie skłamię, jeżeli powiem że było to absolutnie najlepsze wesele na jakim byłem. Genialna muza, mnóstwo szaleństwa, cytrynówka mojej mamy, która podbiła serca weselnych gości i do dziś krążą o niej legendy i ogólnie pełny luz. Niestety nie wydarzyło się nic śmiesznego do rozpuku - nikt się nie pobił, nikt nie rzygał na parkiecie, wujkowie ze strony ciotecznych stryjenek nie śpiewali "Roty"... Śpiewał kto inny. Ja śpiewałem. Wcześniej się z kapelą umówiłem, że się popiszę. Na początku nie wiedziałem czemu zgodzili się z obawami. Sprawa się wyjaśniła po całym show. "Stary. Było trzeba od razu powiedzieć, że umiesz. Wiesz ilu my już mieliśmy śpiewających panów młodych, którzy swoje występy opierali jedynie na głębokiej wierze w talent?" Fakt. Wyszło całkiem elegancko. 

Koło trzeciej nad ranem wzięliśmy kapelę do stolika i powiedzieliśmy, żeby zrobili sobie przerwę, że my wiemy że profesjonaliści nie piją na weselu, ale teraz to my nalegamy i żeśmy spuścili z kranika pewną ilość pigwówki (ilość była pewna, ale jaka - nie jestem pewny). Po tym spotkaniu przy stoliku oni wrócili jeszcze trochę ostrzej pograć, my chwilę zaszaleliśmy i tu w zasadzie archiwizacja danych nieco mi siadła.

Obudziła nas rano grupa piotkowsko-białostocka w liczbie ze dwudziestu osób z cudownie zimnym piwem na dzień dobry - dziękuję Wam raz jeszcze przyjaciele. Ubraliśmy się w garnitury i sukienki bardziej casual (znaczy ja w garnitur, Już Żona w sukienkę) i zeszliśmy na dół, gdzie czekał na nas kelner Marcin z gorącym żurkiem (Marcin - jeżeli to kiedykolwiek przeczytasz - jesteś wielki, ponad doba na nogach i pełna klasa do końca). Autokar białostocki powoli się grzał, a każdy z gości podlaskich chciał się jakoś tak sympatycznie pożegnać - mówię Wam, nawet na wieczorze kawalerskim mnie tak szybko nie wcięli. Swoją drogą mógłby kiedyś ktoś opisać, co się w tym autokarze w obie strony działo, obstawiam że byłaby to historia nie mniej ciekawa, niż ta. 

Tak oto 11 września Roku Pańskiego 2010 zostałem małżonkiem. I ja tam z goścmi byłem, miód i wino piłem. A com widział i słyszał, w księgi umieściłem.

Autorem zdjęcia jest Michał Pawlikowski - PAF Media - najzajebistszy fotograf jakiego znam

Poprzednie częśći: Ślub cz.1  Ślub cz.2  Ślub cz.3  Ślub cz.4

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz